polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Evangelista, Drekoty
Powiększenie | Warszawa | 30.11.11

Koncertu z takim opóźnienie w Powiększeniu chyba jeszcze nie było (po drodze z Krakowa zespół wszedł w konflikt z przepisami ruchu drogowego i dłuższą chwilę spędził na debatach z policją), ale warto było czekać. Zestawienie na jednej scenie grupy Evangelista – doświadczonego i uznanego zespołu, który w takich egzotycznych miejscach jak Polska jednak tłumów nie przyciąga – i tria Drekoty – kiedyś jednoosobowego projektu Oli Rzepki, teraz tria (+ Magda Turłaj i Zosz Chabiera) odkrywającego swój potencjał – też było szczególne, ale sprawdziło się doskonale. Drekoty to muzyka oparta o rytm i wokale, bardzo rytmicznie wykorzystująca też klawisze i skrzypce. W tym aspekcie pierwotna, plemienna ,ale z drugiej strony, przemyślana, ciasno upchana i momentami nawet teatralna, wodewilowa. Kobieca, dzika i na swój sposób słowiańska. Na pierwszy rzut oka Drekoty grają po prostu piosenki, ale nieszablonowo i z wizją. Ta się ciągle krystalizuje i także wykonawczo pewne rzeczy zespół może jeszcze poprawić, niemniej jednak widać było gołym okiem, że potencjał jest olbrzymi. Bardzo lubię, kiedy muzyka równocześnie bawi i stawia pytania.

Przerwa przed koncertem Evangelisty się przydała, bowiem koncert kwartetu Carli Bozulich przyniósł zupełnie inne kolory. Dronowo-noisowe otwarcie koncertu przypomniało mi od razu, że Evangelista to pierwszy zespół spoza Kanady, jaki wydawał w Constellation. I nie chodzi tu o posępną aurę, tylko o operowanie dźwiękiem – chropowatym, głębokim, wyważonym, ale zarazem niedopowiedzianym, otwartym. Ale takiej wokalistki jak Carla montrealski kolektyw u siebie by chyba nie znalazł. Jest coś amerykańskiego (w najlepszym słowa znaczeniu) w jej scenicznej obecności – połączeniu posępności, emocjonalnego ekshibicjonizmu, żarliwości i dystansu do samej siebie zarazem. Brzmienie, wyznaczone przez gitarę, bas, skromny zestaw perkusyjny, instrumenty klawiszowe i sporadycznie skrzypce, sprawdziło się doskonale, zarówno w starych, jak i nowych utworach (zaaranżowanych na „Animal Tongue” nieco skromniej), a także kowerze Low (to był Pissing z „Great Destroyer”, nieprawdaż?), po którym jednak długo nie mogłem się skojarzenia z grupą z Duluth pozbyć. Na pewno jednak zatarł je ostatni utwór koncertu, oparty o bloki dźwięku przesuwające się w tempie tektonicznym i hipnotyzujący strumień świadomości Bozulich.

[zdjęcia: Piotr Lewandowski]

Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Drekoty [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]
Evangelista [fot. Piotr Lewandowski]