Trzy miesiące po premierze The Best Day mało kto pamięta o tej płycie, choć zespół z Thurstonem, Deb Googe na basie, Steve'm Shelley na perkusji i Jamesem Sedwardsem na drugiej gitarze powinien mieć sporo do powiedzenia. Niestety ma tylko w dwóch pierwszych utworach płyty, trwających po dziesięć minut każdy, oraz na koncertach. Reszta materiału to standardowe dla Thurstona utwory, które w studio wykonano ledwie poprawnie. Mimo olbrzymiej sympatii dla Thurstona sam bym ten album w obliczu recenzenckiego spóźnienia przemilczał, gdyby nie fakt, że koncert grupy, który widziałem w międzyczasie, był doskonały. Monumentalne, psychodeliczne i transowe „Speak to the Wild” i „Forevermore” dobitnie pokazywały, że charakter tej grupy jest inny niż ostrzejszego Chelsea Light Moving. Nawet reszta piosenek na koncercie się broniła, nabierając właśnie lekko psychodelicznego posmaku. Choć zdarza mi się, że po dobrym koncercie płyta nabiera sensu, niestety w tym przypadku tak nie jest. Mam wrażenie, że zespół przede wszystkim chciał pograć koncerty i album potraktował nonszalancko, nagrywając – z wyjątkiem wspomnianych wcześniej dwóch udanych numerów – kawałki przygotowane jakby na kolanie i uzupełnione dwoma utworami na gitarę akustyczną i bas, zarejestrowanymi przez Thurstona w pojedynkę. Złożona z dwóch płyt winylowa wersja pozwala w sumie potraktować The Best Day jako połączenie udanej i nieudanej epki oraz przyjąć strategię słuchania tylko tej pierwszej. Sam tak robię, ale niedosyt i wrażenie zmarnowanej okazji pozostaje.
[Piotr Lewandowski]