polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Święto Kina Niemego - relacja


Święto Kina Niemego - relacja

W weekend 11-13 kwietnia w Warszawie odbyło 6. Święto Niemego Kina, nad którym drugi rok z rzędu mieliśmy zaszczyt patronatu medialnego. Choć niezmiennie płodna i frapująca okazała się idea tej imprezy – łączącej magię początkowych lat rozwoju dziesiątej muzy ze współczesną ilustracją dźwiękową – to tegoroczny festiwal nieco różnił się od wcześniejszych edycji, gdyż trwał trzy a nie cztery dni i po raz pierwszy odbył się w kinie Luna, a nie jak dotychczas – w Iluzjonie. Chyba każdy bywalec SNK nieco tęsknił do trącącego myszką Iluzjonu i jego parkowego otoczenia, jednak z drugiej strony, komfort odbioru w Lunie był zauważalnie wyższy, a nastrój i poziom imprezy praktycznie się nie zmienił. Jej niepowtarzalny urok zależy przecież nie od lokalizacji, lecz od filmów, artystów i publiczności. A wszystkie te trzy czynniki, jak co roku zresztą, zagrały na Święcie znakomicie – wśród filmów można było odnaleźć zarówno klasyki lub odnalezione obrazy, jak i produkcje zapomniane mniej lub bardziej słusznie; muzyczne spektrum rozpostarło się od jazzu i projekty improwizowane, przez czołówkę polskiej sceny niezależnej, po brzmienia nowoczesne i elektroniczne. Warto przy tym podkreślić, że profil muzyczny Święta silniej niż do tej pory ukierunkowany był na rodzimą scenę niezależną, co sprawdziło się doskonale. Nie zawiodła też publiczność, która wypełniła szczelnie festiwalowe sale na praktycznie wszystkich pokazach.

Nowością tegorocznej edycji było to, że w dwusalowym kinie Luna, oprócz zwyczajowej puli filmów fabularnych, zaprezentowano zestawy unikalnych kronik i dokumentów z dwudziestolecia międzywojennego, którym jako taper towarzyszył Marcin Masecki. Niestety nie udało nam się dotrzeć na żaden z nich, gdyż atrakcji w „fabularnej” odsłonie było co niemiara. Otwarcie imprezy tradycyjnie stanowił odnaleziony film polski, tym razem „Kult Ciała" Michała Waszyńskiego. Historię zmysłowej kobiety, która chciała być rozsądna, ale na szczęście jej nie wyszło, perfekcyjnie zilustrowało Husky, które wychodząc daleko poza estetykę swych płyt, zagrało plastycznie i przekonująco. Ku zaskoczeniu wielu widzów, muzycy Husky, wsparci przez żywą sekcją rytmiczną, z elektroniki i sampli uczynili jedynie dodatek do swej ścieżki dźwiękowej, świetnie korespondującej z obrazem i organicznej w brzmieniu. Ten wręcz niespodziewanie udany początek Święta rozwiał obawy, czy realokacja imprezy jej nie zaszkodzi… .

Niepewność tę rozbił w puch zamykający pierwszy dzień imprezy występ jedynych w tym roku gości zagranicy. Z tymi jak wiadomo, w ubiegłych latach bywało różnie, lecz grupa producenta Mark'a de Clive-Lowe, złożona między innymi z saksofonisty Soweto Kinch’a oraz wokalistki, swą pulsującą, miejską aczkolwiek naturalną muzyką, świetnie zdynamizowała włoskie „Niezwykłe przygody Saturnina Farandoli". Pod kątem efektów specjalnych ta przygodowa opowieść mogła niemalże równać się z ubiegłorocznym przebojem – superprodukcją „Zaginiony Świat” na podst. Conan-Doyle’a. Obłędna fabuła, niezwykłe perypetie, porywane białe słonie i gumowe wieloryby pożerające bohaterów w otoczeniu mocnego groove’u, gęstego bitu, wyrazistego saksofonu i jazzujących wokaliz, pozwoliły odgonić sen i doskonale bawić się wypełnionej po brzegi sali Luny jeszcze grubo po północy.

Drugi dzień imprezy otworzyła Matplaneta, którą jednak PopUp’owa delegacja przegapiła, festiwalową sobotę rozpoczynając od „Skarbu rodu Arne”, szwedzkiego klasyka kinematografii z muzyką Sing Sing Penelope. Ten dramat w reżyserii Mauritza Stillera, emanujący mroźnym przeznaczeniem ciążącym nad losami bohaterów, został przez bydgoską grupę zilustrowany z olbrzymim smakiem, zaangażowaniem, z pietyzmem niemal. SSP praktycznie skomponowało bowiem ścieżkę do zaproponowanego im filmu, obywając się bez sięgania po swoje wcześniejsze kompozycje i tworząc autorski program, doskonale korespondujący z narracją, dramaturgią i dynamiką obrazu. Ich występ, balansujący na pograniczu kompozycji i improwizacji w sposób dla widzów niemalże nierozstrzygalny, przypomniał o czasach, gdy jazz śmiało i często stawał się muzyką filmową. Można wręcz zaryzykować tezę, że występ Sing Sing Penelope był najbardziej donośnym punktem Święta, w czym muzykom z pewnością pomógł z jednej strony fakt, że „Skarbu rodu Arne” należy do filmów, które doskonale przetrwały próbę czasu, a z drugiej połączenie talentu, wykonawczej swobody i olbrzymiej pracy włożonej w opracowanie tej muzyki.

Następny pokaz przyniósł diametralną zmianę gatunkową – amerykański film sensacyjny „Ostatnie przedstawienie” zilustrowała eL.U.Ceparapsychorchestra. Zgromadzona przez LUC’a na potrzeby Święta trupa, w której liderowi towarzyszył m.in. Dawid Szczęsny na adapterach, sekcja smyczkowa i dęta, zaprezentowała całkiem ciekawy mariaż brzmień cybernetycznych z klasycznymi, o wydatnie filmowym charakterze. Eklektyzm polegał też na wkomponowaniu w ścieżkę szeregu cytatów w dziejów muzyki filmowej oraz na przeplataniu muzyki improwizowanymi wstawkami wokalnymi. O ile jednak te pierwsze zdecydowanie wzbogacały występ, o tyle kpiarskie dialogi z obrazem wprowadzały, zdaniem piszącego te słowa, niepotrzebny dysonans. Trudność w ilustracji tego filmu mogło jednak stanowić, że ów thriller w miarę rozwoju akcji tracił na dramaturgii zmierzając do banalnego finału. Niemniej jednak, zderzenie powagi muzyki ze sztubackością dowcipu tylko tę niespójność wzmogło.

Zamykający festiwalową sobotę „Maciste w piekle" był najbardziej kontrowersyjnym pokazem Święta, za sprawą zaangażowania w roli taperów Dick 4 Dick. Jednak zarówno obawy organizatorów przed skandalem obyczajowym, jak i widzów o to, jak D4D wcisną swój szaleńczy koncertowy szoł w ciasnym roku kinowej sali, okazały się płonne. I trzeba dodać, niestety, gdyż rytmiczny, w głównej mierze elektroniczny set pozbawiony był piosenkowej swady, brzmieniowych spięć i fantazji, jakich moglibyśmy oczekiwać od takich bożyszcz tłumów, jak Dick 4 Dick. Niestety sam film był dość nużącym połączeniem taniego moralitetu z przygodowym widowiskiem, pełnym dłużyzn i nie możliwym ani do współczesnej reinterpretacji dramatycznej, ani do obrócenia w farsę. Bądź co bądź, pozostał niedosyt.

Festiwalową niedzielę rozpoczęliśmy od klasyka klasyków, czyli „Jeszcze wyżej” z niezrównanym Haroldem Lloydem w roli głównej. Tak doskonały i dynamiczny obraz, znany praktycznie każdemu, wymagał niecodziennego akompaniamentu i wrocławskie Małe Instrumenty wywiązały się z tego zadania znakomicie. Sekstet, którego nazwa oddaje rozmiary wykorzystywanego instrumentarium, za pomocą około 100 przyborów, zarówno instrumentów muzycznych, jak i zabawek lub przedmiotów codziennego użytku, zagrał doskonale zgrany z obrazem i unikatowo brzmiący program. Choć perypetie Harolda w wielkomiejskim zgiełku dziś nadal bawią, to przypomnienie ich sobie ze nowatorską ścieżką Małych Instrumentów było doświadczeniem szczególnym.

Wieczorne pokazy zamykające SNK przypadły dwóm zespołom z kręgów, bez których nie sposób wyobrazić sobie warszawskiej sceny niezależnej. Jak zwykle śmiertelnie poważna Baaba, ze wsparciem dwóch dam obsługujących sampelki i efekty, uzdatniła do spożycia brytyjski dramat „Domek w Dartmoor", którego bohater wciąż myślał, że może bohaterka go kocha, a ona jedynie nie chciała być niegrzeczna... Film, choć o całkiem niezłym pomyśle, bez soczyście i dowcipnie grającej Baaby po prostu by nie istniał – w miarę rozwoju fabuły dłużyzny stawały się coraz bardziej ewidentne i tylko muzyka pozwalała nie zwracać na to uwagi. Zaś na zamknięcie imprezy Trifonidis Orchestra zilustrowało gangsterską „Droga silnych" Franka Capry. Z dzisiejszej perspektywy raczej zabawna fabuła, w otoczeniu dynamicznej jazzowej ścieżki dźwiękowej okazała się być udanym zwieńczeniem festiwalu.

Szósta edycja Święta Niemego Kina była bardzo równą, może nie obfitującą w szokujące niespodzianki, ale zarazem pozbawioną niewypałów. Choć z każdym kolejnym rokiem pula zaskakujących projektów pozornie wydaje się mniejsza, ale są to w istocie pozory, a najważniejsze wydaje się, że Święto ukształtowało już swoją markę, stając się imprezą niepowtarzalną i ważną. Za ubiegłoroczną relacją powtórzymy więc, że SNK jest może i najlepszym wyróżnikiem Warszawy na kulturalnej mapie Europy, dodając przy tym, że nastrój festiwalu, różnorodność obrazu i dźwięku oraz wierna publiczność sprawiają, że w żadnym innym miejscu i czasie połączenie niemego kina i współczesnej żywej muzyki nie staje się tak wciągającym przeżyciem.

[Piotr Lewandowski]