polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Wojtek Kucharczyk wywiad

Wojtek Kucharczyk
wywiad

Wojtek Kucharczyk to postać efemeryczna, która w Polsce zasłynęła z przecierania ścieżek muzycznej awangardy, co okazało się mieć niemały rozgłos za granicami naszego kraju. To także twórca wytwórni płytowej Mik.Musik.!, która w tym roku zakończyła działalność, co zostało udokumentowane pod postacią niezwykłej książki "Na sam koniec". Jak sam zapowiada - nie chce być kojarzony jedynie z muzyką eksperymentalną i awangardową, ale także tą przy której można się dobrze bawić. O polskim przemyśle muzycznym, awangardzie, muzyce pop, a także najnowszej płycie zespołu The Complainer & The Complainers przeczytacie w poniższej rozmowie.

Czy jest coś, na co obecnie narzekasz?

Niestety narzekam na strasznie dużo rzeczy. "Niestety" bo w Polsce narzekanie nie jest rzadkim objawem i jakoś mi z tym nie po drodze. Co zrobić. W związku z tym, że sam publicznie często narzekam, znajomi zaproponowali mi kiedyś, żebym występował pod nazwą The Complainer - to geneza nazwy zespołu. Spodobało mi się to, ale chciałem, żeby to brzmiało trochę przewrotnie i satyrycznie - nie ma co narzekać tylko trzeba wziąć się do roboty. Tyle że z drugiej strony, mimo odwalonej ciężkiej pracy, ciągle jest na co narzekać, tym bardziej w branży muzycznej. Może więc nadchodzi czas kiedy The Complainer będzie prawdziwym "narzekaczem", ponieważ może mieć ku temu sensowne powody (śmiech). Kiepsko jest w kwestii koncertowej - rynek koncertowy w Polsce zdaje się przechodzić totalną zapaść. To dla mnie niezrozumiałe nawet w obliczu tzw. kryzysu - w takiej sytuacji trzeba jak najwięcej pracować, grać, a nie odwoływać występy i zrzucać odpowiedzialność na brak kasy. I na to narzekam - sam chciałbym grać bardzo często, a mogę to robić jedynie kilka razy w miesiącu. Zacząłem też walkę z nagminnym problemem złych akustyków w polskich klubach - oni niszczą muzykę. Zły sprzęt nagłośnieniowy jestem w stanie przyjąć, niektóre małe kluby naprawdę mają mało kasy, ale złego nagłośnieniowca nie zaakceptuję nigdy, a chyba szczególnie teraz, kiedy tak słabo z koncertami. Złe nagłośnienie w klubach - jeszcze mniej chętnej publiki do płacenia za koncerty. Ja mówię basta i będę namawiał innych muzyków do finalnego podniesienia i załatwienia tego palącego problemu.

W rozmowie dla PopUp kilka lat temu narzekałeś, że w owym czasie o wiele łatwiej było zorganizować ci koncert za granicą, niż w Polsce. Teraz, zdaje się, masz o wiele więcej występów. Czy jest więc aż tak źle?

Wiesz, od pierwszej płyty The Complainer wiele się zmieniło. Wtedy nie było problemem zrobienie trasy za granicą, a problemem było zrobienie koncertu np. w Warszawie. The Complainer to aktualnie właściwie jedyny mój projekt i nad nim najbardziej się skupiam, kiedyś było ich dużo więcej. Pomimo że kiedyś graliśmy sporo za granicą, to tak naprawdę nic wielkiego z tego nie wynikało. W Polsce nie tworzyła się jakakolwiek sensowna i mocna sieć, grupa ludzi, która w jakikolwiek sposób mogłaby organizować tego typu wydarzenia. W pewnym momencie postanowiłem więc skupić się na lokalnym podwórku, chciałem najpierw stworzyć lub pomóc stworzyć coś, co da nam spokojne oparcie we własnym kraju. Tak, żeby grać tutaj kilkadziesiąt koncertów rocznie, a za granicę wyjeżdżać bez większych oczekiwań i głownie dla przyjemności.

Minęło kilka miesięcy od płyty "Power Joy Happiness Fame" - na jakiś rodzaj środowiskowej popularności z pewnością nie możemy narzekać, album jest w wielu sklepach, ale dalej nie ma czegoś takiego, na czym można by swoją działalność oprzeć. Na to wszystko wpływa wiele elementów - zmienia się rynek, sposób podchodzenia odbiorcy do muzyki. O ile kilka lat temu można było mówić, że rynku w Polsce nie ma, o tyle teraz wszystko jest dostępne - w ciągu kilku minut można znaleźć utwór każdego wykonawcy w Internecie. Zmienił się sposób docierania do ludzi - ilość nielegalnych ściągnięć naszej płyty jest niewspółmiernie większa w stosunku do oficjalnej sprzedaży. Może więc tak naprawdę jesteśmy skierowani do innego odbiorcy niż ten, który jeszcze płyty kupuje? I może nic w tym złego? Ja uwielbiam płytę jako totem, obiekt, artefakt, trofeum i zarazem fetysz, dużo ich kupuję. Ale rozumiem, że młodzież zupełnie inaczej tę kwestię widzi i rozumie. Koncerty zatem nabierają na znaczeniu. Chyba stanie się tak jak jest na przykład od zawsze w Stanach Zjednoczonych - trzeba być absolutnie świetnym zespołem koncertowym i grać setki gigów, żeby zaistnieć, płyta stała się czymś znacząco mniej ważnym, raczej powodem marketingowo-promocyjnym niż celem samym w sobie. Nazywam to takim darwinizmem muzycznym - przetrwają tylko naprawdę najlepsi. Po płycie często w ogóle nie można powiedzieć, czy artysta jest dobry czy nie, zbyt łatwo w studio oszukiwać i ludzie znowu to czują.

Nagrywając najnowszą płytę założyliśmy sobie, że gramy pop, ale okazuje się, że dla zwykłego odbiorcy w Polsce nasze jego rozumienie to totalnie awangardowa i alternatywna muzyka. To trochę martwi, bo pokazuje, że nie da się tutaj stworzyć i obronić żadnej nowej koncepcji - lepiej jej chyba nie mieć i kopiować innych. Zaskakujące jest to, że prawdopodobnie przy niewielkiej promocji na Zachodzie moglibyśmy zdziałać więcej niż w Polsce. I próbujemy ponownie się za to zabrać. No ale najpierw te setki koncertów (śmiech).

Wydałeś książkę "Na sam koniec" poświęconą Mik.Musik.! Opowiedz jak doszło do jej powstania i jak należy ją traktować - to swego rodzaju dokumentacja tego co jest, co było?

Genez nałożyło się kilka (śmiech). Wydawca Ars Cameralis z Katowic w osobie Marka Zielińskiego kilka lat temu zaproponował, że chciałby wydać album z moimi zdjęciami i grafikami. Bardzo spodobała mu się sesja do okładki do naszego poprzedniego krążka. Sam nie byłem do końca przekonany do tego pomysłu i wpadłem na ideę stworzenia czegoś, co opowiadałoby o Mik.Musik.!, a jednocześnie byłoby nierozerwalnie związane z moją osobistą twórczością. Przeszukałem całe archiwa Mik.Musik.!, żeby wyciągnąć kwintesencję tego, czym było to wydawnictwo. Pokazuję tylko niewielki fragment - często dosłownie np. nie prezentuję całej okładki, ale skupiam się na jakimś detalu, który wydaje mi się o wiele ważniejszy niż całość. To taka graficzna, anegdotyczna historia Mik.Musik.!. Z drugiej strony zależało mi na stworzeniu książki na zakończenie Mik.Musik.!, żeby podkreślić, że to zawsze było nietypowe przedsięwzięcie i że ma takim pozostać. Nie chciałem wydawać jakiegoś boxu w stylu Greatest Hits, tylko zrobić coś niecodziennego. To takie postawienie kropki nad i.

Czy w takim razie Mik.Musik.! było skazane na koniec działalności?

Wiesz, z Mik.Musik.! wszystko zaczęło się od tego, że sam postanowiłem wydawać swoje płyty. Potem zacząłem wydawać płyty innym muzykom, część osób włączyła się w prace biurowe, organizację koncertów itp. Przez kilka lat zaczęło się to bardzo intensywnie rozkręcać i tak naprawdę nie zastanawialiśmy się nad kierunkiem naszych działań. Jednak w pewnym momencie tej wspólnej siły zabrakło - każdy zaczął podążać w swoim własnym kierunku, ja też zacząłem skupiać się na innych aspektach swojej twórczości. Poza tym wkładałem dużo prywatnych funduszy nie zyskując nic w zamian i niestety długo nie dało się tego ciągnąć w takiej formie - w końcu chciałoby się móc na tym najzwyczajniej zarobić tak, żeby nie dokładać ciągle pieniędzy. Wkrada się do tego zwykłe życie. Artyści wbrew pozorom też jedzą. Ale o tym można byłoby napisać co najmniej drugą książkę (śmiech).

Przejdźmy do twojej najnowszej płyty. Tworząc pierwszy album jako The Complainer twierdziłeś że chciałeś aby było na nim jak najmniej awangardowych eksperymentów, tylko twoje zebrane rozrywkowe pomysły. Opowiedz, jak ten proces przebiegał przy "Power Joy Hapiness Fame"...

The Complainer w ogóle został wymyślony po to, żeby pokazać tę jak najmniej awangardową, najmniej "pojechaną" stronę mojej aktywności. Trzecia płyta to ewolucyjny ciąg tego, co zaczęło się na pierwszej. Oczywiście wszystkie albumy są bardzo różne - pierwszy bazuje głównie na samplowaniu, drugi jest bardziej zabawą formą i stylem. Trzecia płyta była nagrana przez zespół, więc miało to być grupowe granie - kawałki są skomponowane tak, żeby zagrać je wspólnie na żywo na scenie. Myśląc o kolejnej płycie - co oczywiście już robimy (śmiech) - chcielibyśmy wszystko nagrać absolutnie na żywo, jeśli się da to nawet na setkę. Po tylu koncertach, które daliśmy, czujemy, że jesteśmy o wiele lepszymi muzykami niż na początku naszego wspólnego grania. To, co robimy na koncertach, staramy się okrajać z mechanicznych i gotowych elementów - chcemy je łączyć z tym co gramy na żywo w taki sposób, żeby to brzmiało konsekwentnie, organicznie i ciekawie.

Słychać tutaj wiele odniesień, wiele pomysłów, które razem się mieszają i tworzą swego rodzaju muzyczny nieład i chaos, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Brzmi to jednak bardzo spójnie, a wręcz rozrywkowo, doskonale nadaje się to do zabawy...

Na tym mi najbardziej zależy! To ma być przede wszystkim muzyka taneczna, najbardziej taką lubię. W Polsce określenie "muzyka taneczna" kojarzy się raczej negatywnie - od razu musi to być dance i łupanka - przaśny post-PRL dancing, a na "ambitnych" koncertach powinno się siedzieć. Ja nie potrafię siedzieć na koncertach. Moje źródła muzyczne są proste - Talking Heads, David Byrne, Prince, Depeche Mode. To zawsze jest muzyka do której można tańczyć. Chcę mieć zabawę robiąc płytę, ale również chcę, żeby słuchacz miał zabawę przy jej słuchaniu. Odwróciłem się od tzw. muzyki awangardowej, bo to najczęściej doskonała zabawa przy tworzeniu muzyki, ale już niekoniecznie zabawa przy jej słuchaniu. Przestało mi się to podobać. To, co tworzę, nie ma być muzyką dla ludu, ale ma być komunikatywne i przystępne. Oczywiście nie trafię do wszystkich i mojej muzyki nie będzie w "Tańcu na lodzie" czy jakiejś innej telenoweli i jestem z tego dumny (śmiech). Przede wszystkim chodzi o to, żeby muzyka była szczera i wesoła, włożyliśmy w nią bardzo dużo emocji, nie tylko pozytywnych. Zrobiliśmy ją trochę tak jak np. robią to w Afryce czy Ameryce Południowej, gdzie ludzie potrafią śpiewać o bardzo smutnych rzeczach, a rytm zawsze jest taki, że porywa i brzmi chwytliwie, porusza nie tylko ducha, ale także ciało. Ruch do muzyki to nie tylko pogowanie - to swego rodzaj trans, który ma rozedrgać twój organizm, a treść werbalna trafia gdzie indziej. W tym aspekcie czuję totalną wolność i nie oglądam się na to, co na polskim rynku jest, a co nie jest do przyjęcia. Mam ochotę coraz bardziej robić takie płyty, które bardzo fizykalnie będą działać na ludzi i które będą nieść coraz ważniejsze treści, także społeczne. Mówię to, co myślę o świecie, a jeśli można do tego potańczyć to fantastycznie. Jesteśmy wtedy bliżej spełnienia.

Nagrałeś płytę m.in. z kwartetem smyczkowym, ale słyszałem że marzy Ci się stworzenie albumu z pełnoprawną, wieloosobową orkiestrą. Chciałbyś swoją muzykę rozbudować jeszcze bardziej?

Jasne, bardzo mnie do tego ciągnie. Istotna jest tutaj przede wszystkim energia. To ona jest najważniejsza w muzyce, a im więcej muzyków na scenie tym więcej energii można wygenerować. Grając koncerty z kwartetem smyczkowym tak zaczyna się dziać - muzyka rozgrywa się na wielu płaszczyznach i jest to konkretna dawka szczerej energii. Jeśli potem słyszę, że komuś koncert się nie podoba to jakoś totalnie mnie to nie rusza - naszym celem nie jest to, żeby się podobać, tylko żeby skomunikować naszą energię. To jest coś, co po prostu musi się wymykać prostym ocenom. Na całe szczęście tak dzieje się coraz częściej, a ja mam ochotę zrobić to z jeszcze większym aparatem wykonawczym. Chcę doświadczyć i sprawdzić dlaczego dobry dyrygent jest zawsze spocony (śmiech). Słucham każdej muzyki, która jest w stanie mnie dotknąć - od starego punk rocka po mistrzów klasyki symfonicznej, poprzez wszelkie gatunki "egzotyczne". Uważam, że w każdym rodzaju robienia muzyki jestem w stanie się wypowiedzieć. Tylko żeby nagrać punkową płytę nie trzeba wiele, a żeby nagrać album z orkiestrą trzeba o wiele więcej. Więc do tego drugiego dość długa droga, tym bardziej jeśli pochodzi się z undergroundu.

Podczas koncertów widać, że części publiczności bardzo podoba się to co robicie, ale z drugiej strony wiele osób stoi z pewnym zapytaniem i zaskoczeniem widząc to co dzieje się na scenie. Jesteście bardzo żywiołowi i niecodzienni - na ile wasze występy to zabawa, improwizacja, gra pod wpływem chwili?

Im lepszy koncert tym bardziej daję się ponieść. Bardzo lubię zaskakiwać publiczność - na scenie mogą się wydarzyć zupełnie niespodziewane rzeczy. To jest chyba prawdziwa improwizacja kiedy oddajesz część siebie na potrzebę danej chwili, danego miejsca. To, co się przytrafi, już nigdy więcej może się nie powtórzyć, więc wszystko jest unikalne i wyjątkowe. Nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć, co się wydarzy - czasem zwrot akcji odbywa się w ułamku sekundy. Ktoś z publiczności coś krzyknie, czasem wysiądzie część sprzętu, czasem cię boli głowa albo zjadłeś na obiad coś wyjątkowo smakowitego - to wszystko wpływa. Każdy show musi zostać obroniony. W tym względzie mam już duże doświadczenie i tak naprawdę nie jest dla mnie straszną sytuacją, gdy wysiądzie prąd, wprost przeciwnie, może się zdarzyć że koncert będzie lepszy niż ten, jaki pierwotnie zaplanowaliśmy. Ale z drugiej strony jako zespół zawsze wiemy, co mamy zagrać wychodząc na scenie - mamy jednak miejsce na wykorzystanie z "nieprzewidywalnych sytuacji" (śmiech). Jednak jak powiedziałem, zacząłem walkę ze złymi akustykami, to jest element, który z tej układanki musi zniknąć, choć gatunek na pewno szybko nie wymrze (śmiech).

A czy ta pozytywna energia, którą chcesz rozprzestrzeniać w naszym kraju łatwo udziela się odbiorcom?

Wiesz co, nie jest łatwo, jest nawet bardzo trudno. I niekoniecznie idzie o tzw. pozytywną energię. O energię po prostu, taką poza klasyfikacją. Ludzie często wydają się bardzo zamknięci mimo tego, że gramy muzykę taneczną i przyjemną. Coś wydaje się ich blokować i trzeba coś zrobić - czasem żartuję, że skończymy grać, jeśli nie zaczną tańczyć. W naszym riderze mamy wpisane, że jeśli to możliwe to prosimy o usunięcie wszystkich krzeseł z sali. Jeśli tego się nie zrobi to można zapomnieć o tym, że widownia wstanie i rzuci krzesła pod ścianę. To znaczy na ogół do tego dochodzi, ale o kilka kawałków za późno. Widzę więc trochę taką blokadę, wstydliwość wobec innych ludzi, nieufność w stosunku do muzyków. Gust bywa kształtowany odgórnie i to często bywa niebezpieczne, z czym jako zespół ciągle się zmagamy. Ale mam dużo pomysłów na to jak zapobiec takim sytuacjom i jak takich ludzi rozruszać (śmiech).

(foto: adrian buschmann)

[Jakub Knera]