polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious


DOUR FESTIVAL

Pełna nazwa tego festiwalu, Belgian Alternative Music Event, jest w 100 procentach adekwatna: spektrum prezentowanej muzyki jest naprawdę szerokie, a dobór wykonawców - idealny. Praktycznie o każdej porze można odnaleźć coś godnego uwagi. Dour Festival to dwie duże otwarte sceny i cztery namioty (każdy mieszczący około dwa tysiące widzów), wysoki poziom realizacji technicznej, całe mnóstwo atrakcji oraz w miarę przystępna cena - 70 euro za 4 dni wraz z kempingiem. To wszystko sprawia, że Dour Festival jest przeżyciem niesamowicie intensywnym i nieporównywalnym z innymi doświadczeniami muzycznymi, a do tego dosyć niedrogim. Sami organizatorzy byli zaskoczeni ilością widzów - na kempingu było 25 tysięcy osób, a przez cały festiwal przewinęło się 110 tysięcy. Oczywiście można by się czepiać pewnych niedociągnięć organizacyjnych, ale absolutnie nie to jest moim celem; zatem przejdźmy do meritum.

CZWARTEK
WIECZÓR

Czwartek miał być rozgrzewką przed weekendem, główna scena nie była jeszcze gotowa. W dwóch namiotach grali tylko didżeje, prezentujący głównie housowe brzmienia. Jedynym, który tego wieczoru przyciągnął naszą uwagę był Alec Empire. Zaczął swój set dopiero po 22, ale i tak udało mu się po brzegi wypełnić ludźmi pustawy wcześniej namiot o wdzięcznej nazwie Le Petite Maison de la Praire (Mały domek na łące). Tym razem muzyka lidera ATR nie przypominała tego, co zawierają jego płyty. Stojąc w strumieniach ostrego światła Alec podawał kolejne dawki ciężkiego, walącego w uszy zgrzytu i pisku. Niewiele bitów, dużo przestrzennych plam dźwiękowych i przeciągłych huków, groza i niepokój unosząca się w powietrzu. Z każdą minutą kolejne kawalkady dźwięków potęgowały klimat destrukcji i zniszczenia. Co ciekawe Alec zupełnie zrezygnował z brzmienia gitar, często przez niego wykorzystywanych na albumach studyjnych.
   Główną atrakcją czwartku miał być dla nas występ Soulfly, więc po kilkudziesięciu minutach musieliśmy przenieść się z namiotu pod scenę. Właśnie zaczęło się ściemniać. Warunki na występ pod gołym niebem były wręcz idealne. Scena wielgachna, za zespołem rozwieszone flagi z sylabą om i tribalem - logo kapeli. Rozpoczęli oczywiście od Downstroy, potem Seek'n'Strike, za chwilę intro do Jumpdafuckup, które przechodzi w Bring It. Max jak zwykle pełen energii, reszta kapeli też nie pozostaje w tyle, ale brzmienie jakoś nie zachwyca. Później było trochę lepiej, ale wciąż bez rewelacji - szczególnie w porównaniu z bardzo wysokim poziomem realizacji pozostałych imprez festiwalu. Czwartym utworem był Roots Bloody Roots - do tej pory zagrali identycznie jak w lutym tego roku w Warszawie, spodziewałem się jednak, że Soulfly na festiwalu zagra trochę inaczej niż w klubie i już następny utwór potwierdził moje przypuszczenia. Do zespołu dołącza przybrany syn Cavalery - Ritchie i grają Bleed, z przejściem na Tree of Pain. W międzyczasie zdążyło się zrobić ciemno i całkiem gorąco. Dalej kapela gra Quilombo a z niego przechodzi do Exodus Boba Marleya - patent chyba często przez nich prezentowany, bo znalazł się nawet na płycie. Kolejny kawałek to Tribe, do którego intro po portugalsku, dotyczące indiańskiego rewolucjonisty z Brazylii imieniem Zumbi, odśpiewuje nic nie rozumiejąca publika, przy aktywnym udziale także i mojej osoby. Nastrój robi się wręcz bojowy. Po Fire zespół na chwilę znika. Słychać jedynie perkusję. Po chwili pozostali muzycy dołączają uzbrojeni w bębny. To właśnie miałem na myśli oczekując od nich czegoś więcej niż na koncertach w zamkniętych salach. Za chwilę dostajemy Arise/Dead Embryonic Cell Sepultury Sepultury. Zaraz potem kolejna niespodzianka - tym razem naprawdę duża. Soulfly gra z punkowym zacięciem Territorial Pissing Nirvany. Gdzieś w międzyczasie był jeszcze fragment utworu Headup, nagranego swego czasu przez Maxa razem z Deftones. Na koniec głównej części koncertu mamy przebój, zyli Back to the Primitive i kapela znika ze sceny. Wychodzi jescze na 2 bisy - Prophet i Eye for an Eye. Jak widać, Soulfly zagrali zaskakująco dużo utworów ze swojego debiutu i tylko dwa (i pół) z ostatniej płyty. Zestaw utworów różnił się mocno od tego na ostatnim występie w Polsce. Cavalera po raz kolejny udowodnił, że jest zwierzęciem koncertowym i że jak mało kto potrafi porwać fanów. Soulfly pokazali też na czym polega urok otwartych letnich festiwali, grając zupełnie inny szoł niż w klubach i doskonale wykorzystując potencjał, jaki daje gra pod otwartym niebem, w nocy, dla dużej publiczności. W powietrzu jest trochę inna energia, którą Soulfly potrafią doskonale wyczuć i przekazać ludziom.

DZIEŃ

   W dzień na tej scenie grały francuskie i belgijskie zespoły, których nie dane mi było słyszeć wcześniej. Godna uwagi jest kapela Dionysos z Francji. Na scenie występowali ubrani w garniturki, co przypominało mi The (International) Noise Conspiracy. Brzmieli także podobnie. Nie za ostre, ale bardzo energiczne granie gitarowe z męskim i damskim wokalem. Zdecydowanie na ich korzyść przemawiało różnorodne instrumentarium - skrzypce, harmonijka ustna, kontrabas na zmianę z basem a nawet decki. W ich muzyce unosił się duch piosenki francuskiej, czasami przetasowany ze spokojniejszym utworem w stylu wczesnego Radiohead. Jednak głównie było to dobre, energiczne granie. Ich występ pochłonął mnie na tyle, że odpuściłem sobie początek występu Jimiego Tenora. Dionysos doskonale sprawdza się na koncertach; ich repertuar jest dość szeroki, czym zdobywają sobie serca publiki. Gdyby ktoś znalazł się we Francji i miał okazję ich zobaczyć, gorąco polecam - był to jeden z lepszych nieznanych mi zespołów, które dane mi było zobaczyć w Dour.
   Jak już wspomniałem, w czwartek wieczorem, w namiocie o nazwie Pop Bitch Zone, grał też Jimi Tenor Big Band. Nazwa zobowiązuje, więc Jimi gra teraz z prawie dziesięcioosobowym zespołem. On sam oczywiście śpiewa, gra na klawiszach i saksofonie. Do tego perkusja, gitary i mrowie dęciaków. Ze starego wizerunku Jimiego i jego "lekko" kiczowatej elektroniki nie zostało już nic oprócz kiczu, bo jak inaczej nazwać srebrne pelerynki muzyków i ich niebieskie, obcisłe kostiumy. Muzyka też jest śmiertelnie poważna, o tekstach nie wspominając. W przypadku tej kapeli trzeba przyjąć, że ma się do czynienia z czymś bardzo specyficznym. Cały ten wizerunek nie do wszystkich trafia, ale jeżeli zaakceptuje się tę formułę i zechce wziąć udział w prywatce organizowanej przez Jimiego, to zabawa jest przednia. Bo ta kapela to właśnie big band, grający piosenki z głupkowatymi tekstami o miłości. Jimi Tenor Big Band stawia słuchacza w podobnej sytuacji jak robią to The Residents: sprawdza, czy jest w stanie nie dbać o pozory, przyzwyczajenia i otworzyć się na swobodną, nieskrępowaną zabawę konwencją. Wyskakałem się jak szalony przy swingujących dęciakach kolesi w pelerynkach i wybujałem się do nostalgicznych śpiewów Jimiego. Wystarczy trochę przymrużyć oko, a zabawa z Jimim robi się pierwszorzędna.
   Zwieńczeniem czwartku był Herbaliser w Pop Bitch Zone. Na płytach ten angielski zespół występuje jako duet. Ostatnio jednak zdaje się, że mamy do czynienia z tendencją do rezygnacji z grania "czysto" didżejskiego i powrotu do łask żywych instrumentów. Może więc i Herbaliser wpisuje się w ten trend - dość powiedzieć, że na scenie wystąpiło 10 osób wyposażonych w instrumentarium idealne do grania taneczno- relaksującej muzyki. Pierwszorzędne skrecze, klawisze, żywa perkusja, bas i bębny, a do tego rozbudowana, czteroelementowa sekcja dęta serwowały muzykę przywodzącą na myśl Stereo MC's oraz Coldcut: podprawioną jazzem, azjatyckim sosem i emanującą pozytywną energią. Chyba ze względu na późną porę, w miarę upływu czasu The Herbaliser grali coraz mniej tanecznie, a coraz bardziej chill-outowo i jazzowo. Doskonałe zwieńczenie wieczoru.