polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious


HURRICANE FESTIVAL 20-22.06.2003, Eichenring, Scheessel

 Nie sposób opisać wszystkiego co się na Hurricane Festival wydarzyło. Jak bowiem oglądać wszystkie koncerty i jednocześnie spać, robić zakupy, czekać w kolejce do toalety, raczyć się piwem, rozmawiać i poznawać nowych ludzi? Na dokładkę dochodzi jeszcze problem dwóch scen i nakładania się na siebie występów poszczególnych artystów. Z tych czy innych powodów ominęły mnie koncerty STARSAILOR, COLDPLAY, GUS GUS, GOLDFRAPP, THE DATSUNS, FU MANCHU i CONSOLE. Nie dojechał też niestety ZWAN, no a kilku artystów odstraszyło mnie już samą myślą o nich (THERAPY?, GUANO APES, SKIN, APOCALYPTICA, COUNTING CROWS). Na szczęście doczekałem się kilku występów, które przeklęczałem i takich na których cierpła mi skóra ...

1st DAY

   Zacząłem od ROYSKOPP. Niestety ta muzyka w wersji live się nie broni. Za dużo syntetycznego plastiku i chowania się wokalu za vocoderowymi zabawkami a za mało melodii i jakiejś dramaturgii. Tego ostatniego nie zabrakło na szczęście na koncercie BETH GIBBONS & RUSTIN MAN (czyli Paula Webba, basisty zapomnianych już TALK TALK). No i jeszcze ten głos Beth ... czasem cichy i łkający (nieraz tak cichy, że ze sceny głównej słychać było wtórny łomot GUANO APES) a czasem pełen pasji i wściekłego bólu. Ośmioosobowy bodaj zespół zaprezentował w dość oszczędny sposób cały materiał z debiutu "Out Of Season" (do którego jakoś wcześniej nie mogłem się przekonać). Wyglądająca tego wieczoru bardzo seksownie Beth przez cały niemal koncert stała skupiona przy mikrofonie, z rzadka przemawiając do słuchaczy. Dopiero na sam koniec rozluźniła się nieco i zapaliła papierosa z publicznością. Rewelacyjny występ ... Kolejna grupa sprawiła jednak, ze dość szybko zapomniałem o wyczynach poprzedników. Islandczycy z SIGUR RÓS już na lutowym koncercie w Berlinie pokazali swoje misterium tak, że zapierało dech w piersiach. Nie inaczej było i tym razem. Wraz z kwartetem smyczkowym zabrali słuchaczy w podróż do sobie tylko znanych krain pełnych pięknych, powłóczystych i urzekających spokojem melodii oraz stopniowych wybuchów sonicznych burz i transowej kakofonii. W dodatku świetnie zadbali o stronę wizualną (surrealistyczno-baśniowe "klipy") i dobór repertuaru (nie zabrakło ponad 10-minutowego genialnego utworu kończącego ostatnią ich płytę). Powalający wsystęp, który na długo zostaje w pamięci.

2nd DAY

   Tym razem jako pierwszych zobaczyłem brodaczy z GRANDDADY. Niezły był to występ, złożony głównie z utworów z najnowszego albumu (właśnie go promują w Europie). Chłopaki jak trzeba potrafią melodyjnie (bo z klawiszowym motywem) przyłoić, a nawet zagrać coś z bardziej lirycznym zacięciem (ale bez przesady). Generalnie przeważał jednak melodyjny czadzik, który w najlepszych miejscach przypominał nieodżałowane PIXIES. Następny w kolejce, nowojorski INTERPOL przyćmił jednak wszystko to co było przed - i jak się okazało - wszystko co było potem. Wiele sobie po tym koncercie obiecywałem. Ubiegłoroczna płyta "Turn On The Bright Lights" była jednym z mych faworytów ostatnich miesięcy, nie mogłem się więc doczekać tych piosenek na żywo. Pierwsze co mnie uderzyło to niezwykle ciekawy image: dziwacznie skrojone marynarki, koszule i krawaty oraz dekadenckie makijaże. Drugie to niesamowita energia tych smutnych w sumie piosenek o niespełnieniu, zagubieniu i wyalienowaniu w wielkiej metropolii. Od pierwszych, rozkołysanych taktów "Untitled", poprzez wściekłe riffy "Obstacle 1", "PDA" i "Stella" aż po ostatnie dźwięki czuć było jakąś szczególną, straceńczą wręcz dramaturgie (znaną z koncertów JOY DIVISION). I chociaż harmonie gitar kojarzyły się bardziej z THE CURE to jednak ta duszna i klaustrofobiczna atmosfera (potęgowana przez głos wokalisty) przez cały czas szczelnie "otulała" publiczność. Nie ukrywam, że dałem się ponieść tym melodiom i temu klimatowi bez reszty (podczas koncertu nieobecny duchem zgubiłem swoje okulary słoneczne, futerał od aparatu i film). Ale bez wątpienia warto było - ten występ to jeden z najjaśniejszych punktów mojej muzycznej mapy koncertowej. Show nie do opisania: publiczność - najczęściej bez wytchnienia - szalała pod sceną, muzycy także zachęceni świetnym przyjęciem nie oszczędzali się. Zero pozerstwa, silenia się na gadki-szmatki - od samego początku było jasne, że będzie rządzić muza o niezwykłej mocy i sile rażenia.
   Może właśnie dlatego kolejny zespół - SUPERGRASS - wydał mi się beznadziejny aż do bólu. Banalne melodyjki, umizgi do publiczności, prymitywne brzmienie - bez silenia się na wytworzenie choćby cienia intrygującej atmosfery, żenujący drugi wokal (ja wiem, że basistę rozpierała energia ale czy nie mógłby zamiast śpiewać np. walić głową z rozpaczy w jakiś 'piec'?). To było tak jakby po JOHNIE ZORNIE zagrał KAPITAN NEMO. A przecież chłopaki mają na swym koncie już 3 płyty a INTERPOL to debiutanci!
   Ostatnie dwa koncerty były godnym zwieńczeniem obfitującego w przeżycia drugiego dnia festiwalu. Najpierw godzinny set zaprezentowała BJORK. Towarzyszący jej oktet smyczkowy, dwaj spece od laptopów i klawiszy oraz harfistka stworzyli niesamowity sound. Dziwacznie poskręcana i niełatwa to w sumie muzyka. Nawet te bardziej taneczne kawałki zabrzmiały niezwykle intrygująco i niebanalnie. BJORK na początek zaserwowała nam "Hunter" z płyty "Homogenic (z której to pochodziła większość utworów zagranych tego wieczora). Przebrana w czarnego, lśniącego ptaka w pelerynce i masce przypominała jedną z teledyskowych postaci. Publiczność szalała i łatwo dała się zaprosić do żywiołowej zabawy. Rozpromieniona BJORK skakała, tańczyła i uśmiechała się jak mała dziewczynka. Zagrała jeszcze m.in. "Pagan Poetry", "It's In Our Hands", "Joga", "All Is Full Of Love" i niesamowicie ciężkie "Army Of Me" (którego zabrakło niestety na jej sopockim koncercie 3 tygodnie później) po czym zniknęła bez pożegnania za kulisami zostawiając nakręcony tłum pod sceną. Ostatni tego wieczoru MASSIVE ATTACK aby przebić występ BJORK musieli zaprezentować coś jeszcze bardziej intrygującego i wciągającego ... i zaprezentowali! Cała scena aż roiła się od muzyków, których w szczytowym momencie naliczyłem z jedenastu. Trzon stanowiła oczywiście sekcja: szalejący perkusista i niesamowity basista. Bas zresztą rządził przez cały występ: czasem delikatnie masował nas od środka a czasem - dla odmiany - masakrował i wywracał na druga stronę. Do tego jeszcze gitara, dwa klawisze i dwójka, a czasem trójka wokalistów. Lider zespołu Robert Del Naja też zresztą śpiewał a oprócz tego obsługiwał gitarę i klawisz. Strona wizualna zaprezentowana na olbrzymich rozmiarów ekranie (tym samym na którym wcześniej swoje projekcje wyświetlała BJORK ... nawiasem mówiąc - równie znakomite) powalała na kolana. Grafiki rodem z Matrixa zachwycały pomysłowością i były dopracowane w każdym szczególe (podczas "wędrówki" po ekranowym globie nie zabrakło oczywiście Scheessel, czyli miejscowości w której odbywał się festiwal). Wszystko to stanowiło uzupełnienie do tego co działo się na scenie ... a działo się raczej niewiele: muzycy przykuci do swych instrumentów skryci byli najczęściej w dymach i półmroku. Za to obraz czujnie i harmonijnie wpływał na odbiór muzyki. Bardzo transowej, zmysłowej i mrocznej. Wszystkie zagrane utwory ułożyły pewną całość od "Future Proof" zaczynając (Horace Andy wymruczał i wyszeptał tekst swoim ciepłym głosem), poprzez "Special Cases" i "Teardrop" (sorry ale Dot Allison niestety niewiele wniosła do utworów oryginalnie zaśpiewanych przez Sinead O'Connor i Elizabeth Frazer - nie ten głos i trochę zbyt asekuracyjnie) "Inertia Creeps" (w którym to z kolei "marudził" Del Naja), aż po genialne "Black Milk" (tu akurat zwracam Dot Allison honor ... ależ to jest niesamowity numer na żywo!) i zamykający główny set psychodeliczny czad "Antistar" (Dot Allison zaczęła z większa energią walić w struny i końcówka utworu zrobiła się przyjemnie zgiełkliwa i rockowa). A na deser przywalili "Unfinished Sympathy" z "Blue Lines" (na wokalu Tracey Horn)!!! Zresztą był to bodaj jedyny taki ukłon (oprócz jeszcze "Hymn Of The Big Wheel") w stronę własnej przeszłości, wszystkie pozostałe utwory pochodziły bowiem z dwóch ostatnich płyt "Mezzanine" i "100th Window". I to by było na tyle jeśli chodzi o drugi dzień festiwalu.

3rd DAY

   Choć tego dnia miało wystąpić wiele zespołów wszyscy i tak czekali już na koncert RADIOHEAD. Kapele, które zagrały tego dnia niezbyt mnie zresztą interesowały i zajrzałem pod scenę dopiero na koncert MOLOKO. I choć nie słucham takiej muzyki na co dzień w domu to oglądanie ich show na żywo to prawdziwa przyjemność. Dużo zabawy, niebanalnych popowych dźwięków (zagranych niemal w całości na "żywych" instrumentach), szaleństw seksownej Roisin Murphy (która np. dała raz nura pod klawisz i przez długi czas było widać tylko jej fikające nogi) i jej świetnych wokali w "The Time Is Now" i "Sing It Back" na czele. Tak się gra muzykę taneczną, tak się gra pop! Szkoda, że ich występu nie widzieli członkowie UNDERWORLD bo ich bezwład sceniczny porażał, a plastikowa muza, zagrana przy dziennym świetle (MOLOKO zagrało w namiocie) była prościutka i banalna jak MAREK BILIŃSKI. Chłopaki raz mieli strzał w dyche w postaci "Born Slippy", które rozsławiło film "Trainspotting", ale później zjedli swój własny ogon i to co zaprezentowali było żałośnie do siebie podobne. Na szczęście emocje towarzyszące zbliżającemu się koncertowi RADIOHEAD szybko wymazały mi z głowy ten estetyczny niesmak.
   Zaczne może od tego, że RADIOHEAD od dawna już nie gra wielomiesięcznych tras. Ot, kilka występów na letnich festiwalach i pojedyncze koncerty w kilku krajach (niestety nie naszym) podczas niedługich mini-tras. Później przerwa, zmiana kontynentu (najczęściej Stany), kolejna przerwa i rozpoczęcie przygotowań do nagrania kolejnej płyty ... i tak w kółko. Dzięki takim zabiegom dość często zostajemy uraczeni kolejnymi albumami formacji a każdy zagrany koncert to wydarzenie i święto.
   Publiczność przekonała się o tym wraz z pierwszymi uderzeniami w 3 werble (oprócz perkusisty własne zestawy mieli także obaj gitarzyści) w otwierającym całość znakomitym, singlowym "There There". Na scenie prawie non stop dochodziło do wymiany instrumentów: Ed O'Brien oprócz gitary i werbla grał także na klawiszach i tamburynie. Nominalny gitarzysta Johnny Greenwood częściej obsługiwał klawisze i laptopa robiąc dziwne miksy i pętle z tego co akurat leciało w niemieckim radiu (choć oczywiście jak było trzeba to dowalił jakiś sprzęg na gitarze). No a Thom Yorke oprócz grania głównych partii gitar, grał także na pianinie i przede wszystkim śpiewał ... i to śpiewał w sposób jaki tylko on potrafi: niezwykle emocjonalny, intensywny, pozostawiający ciarki na plecach w każdym niemal wejściu. Ja wiem, że wiele osób zarzuca mu zbytni dramatyzm, patetyczność, emfazę i zniewieściałość - no ale albo się ten głos lubi albo nie. Zespół - jak zwykle - starannie dobrał setlistę na ten wieczór, choć skupił się przede wszystkim na nowszych kawałkach (ze "staroci" było właściwie tylko "Lucky" na bis). Dominowały utwory z trylogii: OK Computer/Kid A/Amnesiac żeby wymienić tylko genialne wykonania "No Surprises", "Idioteque", "Everything In Its Right Place", "Morning Bell" i (mój ulubiony numer) "Pyramid Song". Z promowanego właśnie albumu "Hail To The Thief" zagrali niemal połowę numerów: od czadowych "2+2=4" i "Go To Sleep", przez psychodeliczne "Where I End And You Begin" i "The Gloaming", po radioheadowate wyciskacze łez i emocji "Scatterbrain" i "Sail To The Moon". Mi zabrakło troszke dwóch innych killerów "Myxamatosis" i "A Wolf At The Door" no ale wszystkiego mieć od razu nie można. W sumie zagrali prawie 2 godziny wprawiając tłum pod sceną w prawdziwy zachwyt. Wszystko było perfekcyjne: muzyka, oprawa świetlna, zaangażowanie muzyków, wykonanie, repertuar. Pozostał jedynie niedosyt, że tak krótko, no i gdzie "Creep", gdzie "Fake Plastic Trees" gdzie "How To Dissapear Completely", gdzie, gdzie, gdzie ... Ale to chyba dobrze, że taki niedosyt pozostał bo oznacza to tylko jedno: Radiohead wielkim zespołem jest i kropka.
   Na koniec jeszcze tylko taka dygresja: ostatnimi czasy można było natknąć się w prasie na artykuły w których tzw. autorytety świata muzyki jazzowej i poważnej sugerowały, iż wiele pomysłów w twórczości RADIOHEAD zostało zaczerpniętych właśnie z tych dziedzin. To pokazuje tylko fenomen zespołu, który potrafił wyjść ze sztywnej rockowej formuły w inne muzyczne obszary przesiąknięte elektroniką i eksperymentem nie rezygnując przy tym z gitarowego ognia. Dzięki temu zespół zaskarbił sobie szacunek nie tylko rockowych uszu. Było to widać znakomicie podczas kończącego niezwykle udany festiwal finałowego koncertu: 30 tysięcy ludzi o różnych muzycznych upodobaniach śpiewało razem "Idioteque", Nic dodać nic ująć.

[Marcin Jaśkowiak]