Trzeci rok z rzędu redakcja PopUpa odwiedziła nasz ulubiony europejski festiwal, czyli Belgian Alternative Music Event, odbywający się w małym miasteczku Dour. Tym razem jednak waszych korespondentów było w Dour więcej niż rok i dwa lata temu, dzięki czemu udało nam się chyba uchwycić szersze spektrum muzyki. Pod kątem organizacji samego festiwalu nic się raczej nie zmieniło: muzyka rozbrzmiewała przez cztery dni na dwóch otwartych scenach i w czterech namiotach, zgodnie z zasadą, iż na danej scenie usłyszeć można granie często wręcz diametralnie inne niż sto metrów obok. Po raz pierwszy w historii festiwal był wyprzedany, co oznacza iż odwiedziło go w ciągu czterech dni niemal sto trzydzieści tysięcy osób.
Podobnie jak i w latach poprzednich, organizatorzy zaprosili zarówno szereg wykonawców, których koncerty elektryzują spore rzesze fanów także w Polsce, przy czym ciekawe jest, iż w Dour zawsze można zobaczyć jakiś starych wyjadaczy alternatywnego nurtu – w tym roku taką rolę pełnili na przykład Laibach, Anthrax (najzabawniejszy chyba dla mnie koncert tegorocznej edycji), Killing Joke oraz przede wszystkim Young Gods. Ci ostatni, obchodzący dwudziestolecie istnienia (z tej okazji wystąpili na głównej scenie w otoczeniu pomiędzy Alec’iem Empire a Front 242) i znajdują się w rewelacyjnej wprost formie, potrafiąc przykuć uwagę nawet słuchaczy znających ich dokonania jedynie pobieżnie – bądź co bądź, Szwajcarzy na stałe zapisali się już w historii muzyki. Relatywnie duży nacisk położono na gitarową agresję, co z pewnością zauważycie w naszej galerii, pełnej zdjęć Fantomasa, Isis, Jesu, Cult of Luna, Unsane, Nashville Pussy - niestety koncertu Napalm Death nie udało się uwiecznić ze względu na latających wszędzie dookoła fanów. Fantomas wystąpił na otwartej scenie drugiego dnia imprezy i w porównaniu do koncertów klubowych zabrakło mi atmosfery skupienia, koniecznej do pełnego odbioru tej niezwykle skomplikowanej muzyki, której wściekłość nieco nam umknęła. Jeżeli jednak po Fantomasie pozostał lekki niedosyt, to kilka godzin później Mike Patton kilkuminutowym występem u boku Amona Tobina zatarł to wrażenie. Sądzę, iż byliśmy świadkami czegoś zupełnie unikatowego, był to najmocniejszy moment festiwalu – szerzej na ten temat w dalszej części tekstu. Isis przypomniało świetny warszawski koncert z maja, dowodząc, iż niezależnie od warunków (gorąc panował w czasie ich występu niemiłosierny), muzycy z Bostonu wkładają w swoją muzykę całe serce, tworząc przejmujące misterium. Gitar bardziej wyciszonych także doświadczyliśmy, głównie za sprawą fantastycznego koncertu Hood oraz imponującego szoł Bright Eyes z udziałem muzyków The Faint, uderzającego bogactwem aranżacji z udziałem instrumentów smyczkowych. Szkoda tylko, że belgijski avant-popowy Styrofoam okazał się na żywo mdłym brzdąkaniem bez ładu i składu. Szczególnie, gdy zestawi się ich choćby z nagrywającym dla Anticon Why?, kiedyś zaangażowanym w Cloudded a obecnie grającym uroczą muzykę brzmiącą, jakby Eels puszczające oko w stronę hip-hopu. Tego ostatniego było jednak niewiele, przeważała delikatna i oczarowująca muzyka grana w klasycznie rockowym zestawieniu z udziałem instrumentów klawiszowych. Co poza tym w gitarach? Blues Explosion powaliło absurdem swej muzyki i charyzmą Johna Spencera, Supersuckers przypomniało Seatlle początku ubiegłej dekady, natomiast belgijski Millionaire odebraliśmy bardzo pozytywnie dzięki niebanalnym, rozbudowanym acz energetycznym kompozycjom, intrygujących brudnym, soczystym a zarazem kontrolowanym brzmieniem.
Dour spełniło też rolę najważniejszego w Belgii, a może także i w całej strefie francuskojęzycznej, spotkania fanów reggae i ska, ale ponieważ muzyka ta do nas nie przemawia, nie jesteśmy w stanie zrelacjonować wam tych wydarzeń. Zgodnie z ubiegłoroczną tendencją, sporo było elektroniki – na tyle dużo, by niektórymi koncertami się zachwycić a inne ominąć szerokim łukiem. Tych ostatnich było co niemiara, począwszy od bezlitośnie łojącego Jeffa Millsa przez tony drum’n’bassu i house’u po irytujące elektro. Za wadę festiwalu należy uznać, iż po w żadnym z namiotów nie grano setów „nietanecznych”, zabrakło miejsca, gdzie można byłoby się wyciszyć po całym dniu festiwalowych wojaży. Niemniej jednak, jak już wspomniałem wcześniej, to właśnie didżejski set należy uznać za największe wydarzenie festiwalu za sprawą genialnego Amona Tobina – był to bezapelacyjnie najlepszy set, jaki widzieliśmy z kolegą Mikołajem w życiu. Przeszło półtora godzinny występ w dużej mierze oparty był na kawałkach Amona (głównie z soundtracku do Chaos Theory i z Out From Out Where), miksowanych jednak z potężną energią i ukazywanych w odmienny sposób. Natomiast pozostałe kompozycje były tak przefiltrowane przez wrażliwość i styl Amona, że set był spójną, wręcz epicką całością, porywającą każdym wysublimowanym dźwiękiem, stanowiącym jednak składnik większej od siebie całości. Coś wspaniałego. Co więcej, wydawać mogłoby się, że ktoś taki jak Amon wystarczy, że zagra swoje i już fani będą w siódmym niebie. W pewien sposób jest to prawda, ale chyba każdy, kto usłyszał Amona grającego instrumentalny hip-hop, jakiego nie powstydziłby się DJ Shadow czy RJD2, musiał przyznać, że ten artysta nie spoczął i chyba nie spocznie na laurach.
Gdy już wybrzmiały ostatnie takty 4 Ton Mantis i wieńczącego koncert Venus in Furs z repertuaru Velvet Underground, wydawało się, iż więcej nie można tego wieczoru powiedzieć. Jednak pojawienie się na scenie Mike’a Pattona udowodniło, iż było zupełnie odwrotnie. Trwającego kilka minut wspólnego popisu tych dwóch genialnych muzyków właściwie nie da się opisać słowami. Amon uderzył potężnym walcem brzmienia bazując na riffie bodajże Slayera, a nawałnica wokalnych ekwilibrystyk Pattona sprawiła, że jeszcze dziś nie mogę uwierzyć w to, co stało się w Dour w nocy z piętnastego na szesnastego lipca, tuż przed drugą w nocy. Z pewnością było to jedno z najlepszych wokalnych dokonań Pattona, jakie miałem okazję zobaczyć. Atmosferę tych kilku minut lepiej chyba odda opis zachowania publiczności, niż muzyki – o ile w czasie setu zdecydowana większość zebranych pląsała lub pochłaniała muzykę Amona w zachwycie, to podczas występu naszego duetu grubo ponad pięć tysięcy osób wpadło w istny szał, wrzeszcząc i wymachując kończynami z wrażenia. Gdy w kwadrans po zniknięciu muzyków, pod sceną czekało nadal ze dwa tysiące osób, stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana i Amon powrócił jeszcze na kilka numerów. Właściwie, można było następnego dnia jechać do domu – nic mocniejszego nie mogło się w Dour dokonać. Pozostaje oczekiwać płyty Peeping Tom, czyli projektu Mike’a na którym znaleźć ma się też wspólna muzyka obydwu dżentelmenów.
Skoro już jesteśmy przy Ninja Tune, wspomnieć należy przede wszystkim o pierwszym dniu festiwalu, kiedy to w Club Circuit Marquee zobaczyliśmy Hexstatic, Jaga Jazzist i Herbaliser. Ci pierwsi konsekwentnie zabawiają się sprzętem do miksowania płyt DVD, co jest o tyle interesujące, że materiał wideo mają dość zgrabny, a jako didżeje sprawdzają się lepiej niż jako twórcy. Dlatego też ich set był całkiem niezłą zabawą, naprawdę miło jest przebywać w miejscu, gdzie tysiąc osób wiwatuje widząc wideo do Timber. Z drugiej jednak strony, nie sposób pozbyć się wrażenia, że w przypadku Hexstatic mamy do czynienia raczej z playbackiem niż z koncertem, a zdecydowana większość materiału jest raczej odtworzona niż zmiksowana na żywo. Zupełnie inaczej ma się sprawa z Jaga Jazzist, którzy już dwa lata temu zagrali w Dour niesamowity koncert i już na samym początku przypomnieli publiczności tamten wieczór. Tym razem było nieco inaczej, gdyż Jaga grali w namiocie, a nie na otwartej scenie. Koncert oparty głównie o kompozycje z ostatniej płyty był inny niż dwa, które widziałem do tej pory – cięższy, bardziej gitarowy i dynamiczny, mniej było i elektronicznej frywolności i jazzowych improwizacji. W każdym razie, dzięki wspaniałemu nagłośnieniu, Jaga wypadli rewelacyjnie, ich perfekcyjne, a zarazem niesamowicie żywe i pełne zabawy graniem, wykonanie porywająco zaaranżowanych kawałków udowodniło, iż należy ich uznać za jeden z najlepszych obecnie zespołów koncertowych, niezależnie od zakresu rozważanych stylistyk, gdyż Jaga są w stanie zachwycić i na otwartym letnim festiwalu, i na imprezie klubowej i na jazzowym spotkaniu. Obok Isis, był to najmocniejszy moment pierwszego dnia imprezy. Szkoda tylko, że grali dość późno w nocy, co jednak powiedzieć o Herbaliser, którzy zaczynali o trzeciej? Herbaliser na żywo przyjmuje postać dość rozbudowanego big bandu, prezentując materiał w stylu jazzujących, instrumentalnych kompozycji, które z każdą kolejną ich płytą wydają się być coraz lepsze. Wynika to zapewne ze zbierania doświadczeń na scenie, gdyż koncert w Dour udowodnił, że warto zobaczyć ich na żywo, nawet bez udziału żadnych wokalistów.
Ciekawym pomysłem był też sobotni wieczór z kolektywem Sofa Surfers, rozpoczęty setem Wolfganga Schlogla (czyli I-Wolfa), a kontynuowany koncertem I-Wolfa z zespołem. Takiego dubu mógłbym słuchać codziennie – lider zespołu wyposażony był w laptop, ale siła tkwiła w żywej sekcji rytmicznej i udziale didżeja. Świetny koncert, po którym nastąpił kolejny set. Nie wolno zapomnieć o hip-hopie, który także pojawił się w Dour w sobotę – na koncert Rahzela nie udało nam się niestety dostać, szwedzki Looptroop można chyba podsumować jako „taki mały Seeed”, gdyż mimo, że ich muzyka była porządnym zabawowym produktem, nie zostawała na długo w pamięci. Sobotę zamknął DJ Spinna, który miał żywe srebro w dłoniach i genialnie miksował set, jakim chciałbym zamykać każą hip-hopową imprezę, przy czym nie chodzi tutaj o dobór break’ów – te mogłyby być nieco mniej „telewizyjne” – ale o klasę, z jaką było one złożone w całość. Po prostu inny poziom, niż to co widuje się na co dzień. W niedzielę Roots Manuva przegrał z ciekawszymi wydarzeniami w tym samym czasie, ale mieliśmy w Dour rzadką okazję zobaczyć składy francuskie, jak godne najwyższej uwagi TTC (w czwartek) czy Saian Supa Crew (w sobotę).
Najważniejsza była jednak możliwość ujrzenia szeregu wykonawców z nurtu ciężkiego hip-hopu, jak Dalek lub artystów związanych z Anticonem – wspomnianego już Why?, Sole’a, Sage Francis’a oraz 13 & God. Dalek rozniósł jeden z namiotów w sobotę, jego występ złożony z kawałków z ostatniego albumu był istnym walcem, pełnym wściekłości i wysmakowanego hałasu, po prostu wspaniałym. Sage Francis zafascynował słuchaczy swoją charyzmą, a jego niesamowicie energetyczny i okraszony antysystemowym przekazem występ w towarzystwie niekonwencjonalnego jak na hip-hop zespołu i zabójczych tancerzy, porwał nawet osoby niezbyt związane z tym gatunkiem. I nic dziwnego, bowiem z hip-hopem w rozumieniu powszechnym raczej nie mamy w przypadku tych artystów do czynienia, co potwierdził Sole. Choć z drugiej strony, nie ma wielu lepszych przykładów realizowania hip-hopowej idei. W przypadku Sole’a przekłada się to na smutną, mocną muzykę nafaszerowaną tekstem czasami bardziej bezpośrednim, czasami metaforycznym, ale nawet jeżeli w natłoku słów niezrozumiałym, to jednak o przekazie jasnym. Wspomagając się laptopem i z towarzyszeniem gitary i perkusji, Sole dał świetny, punkowy koncert. Największym wydarzeniem niedzieli było jednak 13 & God, którzy oczarowali wszystkich zebranych w Le Petite Maison dans la Praire, udowadniając, iż mamy do czynienia z jednym z najważniejszych objawień tego roku. Cudowna nastrojowość zawarta w tej muzyce uległa wręcz intensyfikacji podczas koncertu, pełnego fantastycznych wokali, charyzmy Doseone’a i zagranej z pasją muzyki, której emocji wzmacniane były jeszcze przez slajdy. Wspaniały wieczór, który stał się dla nas właściwie zamknięciem festiwalu.
Jak co roku, większym zmartwieniem niż brak dobrej muzyki, była w Dour konieczność dokonania selekcji, szczególnie jeżeli chce się zobaczyć wykonawców z przeciwnych biegunów muzycznego świata. Z pewnością wrócimy tam za rok, zarówno dla możliwości zobaczenia artystów uznanych, których nie sposób oczekiwać w Polsce (choć, jak zapewne zauważyliście, sporo z tegorocznych atrakcji już w naszym kraju gościliśmy), jak i by wyłowić kolejne odkrycie, z których Dour wręcz słynie. Nie zapominajmy też o festiwalowej atmosferze, mającej swój urok, ale w tym roku niestety znacznie mniej przyjemnej niż rok temu, co wynika chyba z zestawienia zbyt dużej liczby osób i zbyt dużej ilości narkotyków. Miejmy nadzieję, że jedynie w tym roku sytuacja przerosła organizatorów, którzy nie byli w stanie ogarnąć wydarzeń, szczególnie na kampingu. Jeżeli jednak mówimy o samym festiwalu i muzyce, to deklaracja PopUpa sprzed roku pozostaje aktualna – Dour jest naszym ulubionym festiwalem w Europie, a przy okazji jednym z najtańszych. Zapraszamy do galerii zdjęć i do wyprawy do Belgii za rok.
Ps. Podziękowania dla Amelie i Pascala z Press Teamu za profesjonalizm i dla Gilles’a i Julien’a za szeroko pojęte wsparcie.
(tekst: Piotr Lewandowski)
[zdjęcia: Mikołaj Pasiński, Łukasz Macheta]