Właściwie to trochę późno już na recenzję tej płyty, od premiery minęło kilka miesięcy, co w przypadku zespołu hulającego na listach przebojów zdecydowanie jest długim okresem. Na swoje usprawiedliwienie podam fakt, iż po prostu za każdym razem, gdy zasiadałem do pisania recenzji, zupełnie o "Out of Exile" zapominałem. I właściwie wolałbym, żeby się ta płyta Cornellowi i spółce nie przytrafiła - jako osoba wychowana na Soundgarden i RATM nie mogę pojąć i ścierpieć, co skłoniło ich do popełnienia albumu tak sztampowego i wyraźnie słabszego nie tylko od płyt wspomnianych zespołów, ale i od debiutu Audioslave. Przeczytałem gdzieś wyznanie Toma Morello, że tak naprawdę w głębi duszy pozostał on fanem Kiss i Led Zeppelin, jakim był mając lat trzynaście. I chyba tu jest pies pogrzebany. Czerpiący z funku styl Morello pasuje do konwencji hard-rocka lat siedemdziesiątych jak pięść do oka, a taką strukturę mają przecież piosenki na tej płycie - może poza tymi kilkoma momentami, gdy Audioslave próbuje zdetronizować U2, co singlowym Be Yourself może i nawet się udało. Równie mało przekonująco wypadają próby akustyczne, a z drugiej strony nad muzyką unosi się iście gombrowiczowska aura - jak długo jeszcze Morello będzie bawił się w te sprzęgająco-kaczkujące solówki? Ta estetyka włożona w wytarty schemat zwrotka-refren z solówką po drugim refrenie musiała skończyć się źle. Niestety, Cornell, wokalista, w wykonaniu którego nawet kolęd mógłbym słuchać, także się tutaj nie popisał, śpiewając z ewidentnie mniejszą charyzmą niż do tej pory przywykliśmy. W tekstach także nie ma co szukać ratunku. Cóż, czyżby ten album był po prostu koniunkturalny? A może to taki kryzys wieku średniego? Nie wiem, w każdym razie poza kilkoma banalnymi melodiami po jego przesłuchaniu nie zostaje w pamięci nic.
[Piotr Lewandowski]