Pochodzące z San Fransisco trio BRMC to zespół kuriozum. Na swoich dwóch pierwszych albumach udanie (to trzeba przyznać) wskrzesili smak jazgotliwego lukru wyciekającego z piosenek brytyjskich kapel z początku lat 90-tych (z nieodżałowanymi The Jesus & Mary Chain, My Bloody Valentine i Ride na czele). Widziałem ich koncert rok temu i daję słowo, że na żywo te wtórne piosenki nabierały ognia i dawały nadzieje, że jeszcze kiedyś powiedzą coś od siebie. Nieubłagalnie nadszedł jednak moment prawdy jakim dla wielu zespołów jest trzeci album. No i niestety przywalili takim - za przeproszeniem - gównem, że jeśli chodzi o mnie to mogliby już nic więcej nie nagrywać.
Co się stało? Otóż po 7 latach grania okazało się, iż ich prawdziwą miłością i natchnieniem nie są sprzęgające gitary i noisowy wymiot lecz...folk, country, gospel i amerykański rock dla wyleniałych kowbojów. Gdyby tak chociaż był to tylko dodatek, ornament, przerywnik. Nie! Taka jest cała płyta.
Nie wiem czy ktoś jeszcze pamięta grupy Spacemen 3 i Spiritualized. Stał za nimi niejaki Jason Pierce, który niemal z tych samych składników już 20 lat temu nagrywał elektryzujące i psychodeliczne tripy. BRMC wykastrowało niestety ten pomysł na uprawianie muzyki z finezją godną Andrzeja Gołoty.
Sory, ale ja puszczam na to pawia i pociągam za spłuczkę. Fuj!
[Marcin Jaśkowiak]