Nie jestem fanem country i całej tej bluesowej amerykańskiej tradycji. Dlatego płyty The White Stripes najzwyczajniej w świecie mnie nudzą. Dlaczego wspominam właśnie o tym duecie? Ano choćby dlatego gdyż debiutancki album DFA 1979 to znakomity przykład na to jak w 2-osobowym składzie można pokłonić się tradycji i stworzyć jednocześnie coś naprawdę świeżego i porywającego. Czego w tej muzyce nie ma! Stoner rock a la QOTSA, punk a la Ramones, hard rock a la Deep Purple a na dokładkę elementy nowej fali, indie rocka i electroclashu. Wszystko pysznie zakropione punk-funkowym pulsem znanym z płyt Gang of Four, a przypomnianym ostatnio choćby przez The Rapture. Przez cały niemal czas trwania płyty jest ostro do przodu, żywiołowo, wręcz szaleńczo (jak w otwierającym płytę rozpędzonym do maksimum "Turn It Out"). Bardzo lubię czad w takim właśnie wykonaniu, w którym nie chodzi tylko o wywijanie włosami lecz raczej szarymi komórkami i przede wszystkim nogami. W dodatku każdy kolejny numer to potencjalny singiel, nie można odmówić tej muzyce przebojowości, czego najlepszym przykładem jest znakomity "Romantic Rights"z seksistowskim (ale jakże prawdziwym!) tekstem w refrenie "I don't need you, I want you". Kolejny killer to "Black History Month", prowadzony wyrazistym riffem i kroczącym tempem przeistacza się w końcówce w fantastyczny jazgot bliski dokonaniom Trail of Dead. Nie ma zresztą sensu opisywać każdego kawałka, generalnie jest czad, czad, melodia i jeszcze raz czad.
Odpowiedzialni za to całe zamieszanie są dwaj młodzi Kanadyjczycy: Sebastien Grainger (wokal/perkusja) oraz Jesse F. Keeler (bass/czasem klawisz). Instrumentarium niecodzienne (zwłaszcza na żywo!), muzyka także. Powiew świeżości na oceanie przewidywalności. Jedno z odkryć roku. Gorąco polecam!
[Marcin Jaśkowiak]