Nareszcie! A już myślałem, że po odejściu Alana Wildera Depeche Mode nigdy nie nagra tak dobrej płyty!
Najnowszy album dorównuje poziomem wydanej 12 lat temu płycie "Songs of Faith and Devotion" i zbliża się do niedoścignionego ideału płyty "Violator" sprzed 15 lat. Wszystko za sprawą podkręcenia dynamiki bitów przy jednoczesnym odejściu od cyfrowej, odhumanizowanej produkcji, która zdominowała ostatnie nagrania. Powrót do starych analogowych brzmień opłacił się i znacznie ocieplił brzmienie zespołu. Kolejna fantastyczna sprawa: tym razem zespół nie poskąpił (co było główną wadą nierównej płyty "Ultra" i po prostu przeciętnej "Exciter") tego, za co tak wielu ich pokochało: mroku. Więcej niż połowa płyty wręcz tonie w mrocznych dźwiękach. I o to chodzi! Przeboiki typu "I Feel Loved" zostawmy już młodszym gwiazdkom (zresztą podniszczone facjaty wszystkich członków tria powoli dyskwalifikują ich jako obiekt westchnień małoletnich panien). Fenomen popularności zespołu (poza oryginalnym, charakterystycznym imagem) polegał właśnie na idealnym balansie pomiędzy nie nachalną przebojowością a mrocznym klimatem całości ("Never Let Me Down Again", "Stripped", "World In My Eyes", "Walk In My Shoes".). Teraz znów możemy się tym rozkoszować!
Płyta zaczyna się jednak...autoplagiatem - początek "A Pain That I'm Used To" to wypisz, wymaluj "The Dead of Night". Na szczęście nie psuje to ogólnego, dobrego wrażenia jaki pozostawia ten momentami kakofoniczny utwór. Następny numer, nieco kowbojski w klimacie "John The Revelator" podkręca atmosferę dzięki fantastycznemu śpiewowi Davida Gahana, chórkom Martina Gore'a i gęstym bitom. Skoro już wymieniłem nazwiska najważniejszych postaci w zespole muszę pochwalić tego pierwszego za skomponowanie (po raz pierwszy w historii!) 3 znakomitych kawałków: skocznego "Suffer Well" wzbogaconego o charakterystyczną partię gitary Gore'a i zabijający refren (to będzie murowany singiel!) oraz dwóch MEGAMROCZNYCH kawałów "I Want It All" i "Nothing's Impossible", które mają taki klimat jakby powstały podczas sesji do "Music for the Masses". Jeśli zaś chodzi o Martina Gore'a - facet naprawdę się tym razem postarał i odarł jak mógł swoje kompozycje z tej jakże denerwującej nieraz ckliwości i przesadnej liryczności. Dzięki takiemu podejściu płytę kończy niesamowity, wciągający "The Darkest Star", a nie mdły aż do obrzygania koszmarek typu "Goodnight Lovers" (jak na płycie "Exciter"). Poza tym napisał 2 znakomite hiciory w swoim stylu, które mają okazję stać się niebawem klasykami: singlowe "Precious" (choć niektórzy wytykają podobieństwo do największego przeboju DM "Enjoy the Silence") oraz bardzo melodyjny i porywający do tańca "Lilian" (kolejny znakomity kandydat na singiel!). Szkoda tylko, że podział ról w DM jest już tak ustalony, iż na każdej płycie musi zaśpiewać 2 kawałki. Niestety jego oba podejścia do roli głównego wokalisty to najsłabsze momenty na płycie: "Macro" i "Damaged People" (niezłe numery, ale to jego meczenie-e-e-e-e-e-e.jestem pewny, że Gahan zaśpiewałby to lepiej).
Świetna płyta, która przywróciła mi nieco nadwątloną wiarę w ten zespół. Jeśli nadal będziecie nagrywać TAKIE albumy to grajcie sobie chłopaki przez kolejnych 25 lat!
[Marcin Jaśkowiak]