Szwedzi z Mustascha wracają z trzecią płytą. Jest się z czego cieszyć, bo po słabszym albumie "RatSafari", panowie zdają się odzyskiwać wysoką formę, jaką zaprezentowali na debiutanckim "Above All". Zastanawiające, skąd w kraju, w którym nie uświadczysz nawet tak mizernej pustyni jak Błędowska, wziął się solidny, stoner-metalowy zespół?
Warto rozpocząć od ukłonu w stronę wokalisty Ralfa Gyllenhammara, który posiada jeden z bardziej charakterystycznych i mocnych głosów, jakie ostatnimi czasy dane mi było słyszeć. I do tego potrafi czysto śpiewać a nie tylko charczeć i dyszeć! Doprawdy, tyle w nim ekspresji, złości i szaleństwa, że można by spokojnie obdzielić kilka słabszych kapel. Ale na "Powerhouse" to w sam raz. Album utrzymany jest w dziwnym, mrocznym nastroju a jego najlepszą (i niezbyt radio-friendly) wizytówką jest suita dwóch ostatnich utworów: Evil doer i In the deep October. Kompozycja rozpoczyna się dźwiękiem kościelnych dzwonów a następnie przechodzi w powolny, prawie sludge'owy walec (tylko przesterów i brudnego wokalu brakuje). Pierwsza część jest napiętnowana mocnym, pulsującym basem i dopiero po chwili ten efekt znika. Pojawia się gitara akustyczna a na zakończenie, kaskada instrumentów smyczkowych. Również od skrzypiec rozpoczyna się ten album, jednak ich melodię szybko ucina metalowy riff utworu Haunted by myself. To świetna, mocna i dynamiczna kompozycja, której diamentowego szlifu nadaje ostry wokal. Podobnie zresztą jak w przypadku surowego Accident black spot, Frosty white czy tytułowego Powerhouse. Gitarzyści i perkusista grają szybko a wokalista śpiewa agresywnie, ale i melodyjnie za razem. Wyjątkiem jest tylko Life on earth - nieco balladowa kompozycja, raczej jednak z półki Pantery niż np. Evanesence;). Kawałków, które nadawałyby się na singiel jest sporo: nieco industrialny, prosty Dogwash, mocno stonerowy i zagrany z przytupem Turn it down (kończący się zresztą podobnie jak Wretch Kyussa), czy melodyjny do bólu I'm alright.
Niezłym mottem dla całego albumu może być cytat z jednego z utworów: "This is not a lovesong. This is song about fear. If you need a love song, you won't find it here". Mustasch gra w swoim stylu i bezkompromisowo. Sporo solówek, mocnych riffów, prędkość niczym atakująca kawaleria i do tego czysty wokal. Czego chcieć więcej?
[Bartek Łabuda]