Aż 5 lat trzeba było czekać na nowy materiał legendarnych NMA pod wodzą charyzmatycznego lidera Justina Sullivana. Niestety płyta nieco rozczarowuje. Zresztą spadek formy był już zauważalny przy poprzednim albumie "Eight". Czego zatem brakuje ostatnim nagraniom NMA ? Przede wszystkim Roberta Heatona za perkusją. Dopiero po jego odejściu z zespołu (a następnie - niestety - z tego świata) uświadomiłem sobie jak wiele dla brzmienia zespołu znaczyły jego perkusyjne szarże. Te mocne, marszowe i jakby nerwowe partie perkusji dodawały zespołowi punkowo-nowofalowego sznytu. Wszystko to znakomicie korespondowało z zaangażowanymi tekstami dotyczącymi niesprawiedliwości tego świata i pokaleczonych związków międzyludzkich. Obecny perkusista owszem - daje oczywiście rade, ale nie ma w tym krzty czegoś własnego. Kolejna sprawa to melodie. Jak na zespół, który niegdyś każdą swą piosenką mógł wzniecać rewolucje zatrważająco obniżył sobie tym razem poprzeczkę w tej dziedzinie. Ja przekonałem się do niektórych utworów dopiero po dwudziestokrotnym ich odtworzeniu. A pamiętam jak przy słuchaniu ich najlepszego, zjawiskowego wręcz albumu "Thunder and Consolation" w mig wchłaniałem wszystkie melodie. I wcale to nie znaczy, że teraz nagrali trudniejszy album a wtedy łatwiejszy bo zacięcia komercyjnego nie mieli w sobie nigdy. Co ciekawe swoje najlepsze albumy nagrywali jako trio, zaś teraz występują jako kwintet co potwierdza niestety starą prawdę, iż ilość nie idzie w parze z jakością. Rozrost składu wymógł bogatsze brzmienie, ale w miejsce porywających punko-falowych hymnów pojawił się rockowy banał. Nigdy bym nie uwierzył, że NMA nagra kiedyś tak nudne i sztampowe numery jak "Carlisle Road", "Blue Beat" czy "LS43". Szkoda też, że Justin Sullivan poskąpił tym razem swych poruszających, akustycznych ballad, które zawsze były mocnym punktem na każdej płycie (wolał wydać je pod własnym nazwiskiem na bardzo dobrym albumie "Navigating By The Stars" sprzed dwóch lat). W każdym bądź razie zamykający płytę utwór "Fireworks Night" sprawia wrażenie wymęczonego i nie ściska za gardło jak za dawnych lat pozostawiając uczucie niedosytu.
To nie jest wcale zła płyta. Kilka numerów takich jak porywający opener "Water", wspaniale rozwijający się "Red Earth", dramatyczny "Too Close To The Sun" czy też znakomity, rozszalały "Another Imperial Day" potwierdzają klasę i wyjątkowość zespołu. Ale to stanowczo za mało aby nagrać album choć w połowie tak wybitny jak "No Rest For The Wicked" czy wspomniany "Thunder and Consolation". Niestety.
[Marcin Jaśkowiak]