Bardzo długo przykładałem się do napisania recenzji najnowszej płyty zespołu Opeth. Przesłuchiwałem ją wiele razy i wciąż miałem wrażenie, że coś tu nie gra. Bo z jednej strony na "Ghost reveries" można usłyszeć to, do czego Opeth zdążył nas przyzwyczaić - mistrzowskie połączenie najlepszych nauk skandynawskiej szkoły metalu z progresywnymi elementami. Stąd ponownie nie powinniśmy być zaskoczeni płynnymi przejściami od miażdżącego brzmienia gitar, podwójnej stopy i głębokiego, potężnego growlu Mikaela Akerfelda do akustycznych, pięknych motywów okraszonych czystym śpiewem. Znów Szwedzi przemieniają dziesiątki pomysłów na wspaniałe melodie, niezwykłe harmonie oraz ciężkie, metalowe uderzenia w trwające przynajmniej dziesięć minut kompozycje. W małe wszechświaty, w których może zdarzyć się dosłownie wszystko. W okultystyczne opowieści, które swobodnie i perfekcyjnie oscylują między drapieżnością a łagodnością. Opeth potrafi zachwycić wpadającymi w ucho, lirycznymi momentami, by po chwili cisnąć w głąb mrocznego wrzasku. Jego utwory są dogłębnie przemyślane, wspaniale wyprodukowane, a od formalnej strony mógłbym ewentualnie zarzucić nieco archaiczne momentami brzmienie klawiszy oraz kilka niepotrzebnych, metalowych solówek. Jednym słowem, pełna perfekcja. Dlaczego więc nie kwapię się do uznania "Ghost reveries" za najlepszą tegoroczną płytę w swojej klasie? Otóż dlatego, że czegoś mi w niej brakuje. Jakiegoś małego elementu, który posiadały wcześniejsze nagrania Opeth : "Blackwater park" oraz "Deliverance". Słuchając ich nie miałem wątpliwości, iż są to dzieła kompletne, a w tym przypadku, mimo wszystkich wymienionych wyżej zalet, tak już nie jest. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, mam wrażenie jakby muzycy Opeth nie mogli do końca zdecydować się jaką muzykę chcą grać. Rozwiązaniem, które wybrali wcześniej było prawie jednoczesne wydanie płyt "Delverance" oraz "Damnation". Ta pierwsza zawierała klasyczny, metalowy materiał, druga natomiast była wyprawą w świat wyłącznie akustycznych gitar, melodii, delikatnego śpiewu i prostych kompozycji. "Ghost reveries", poza długimi, charakterystycznymi dla Opeth utworami, oferuje też trzy spokojne, które czasem brzmią bardziej na wytwór Porcupine Tree niż szwedzkich metalowców. A pamiętać należy, że od czasów "Blackwater park" Steven Wilson dość aktywnie towarzyszy muzykom Opeth. Po drugie, nie mogę oprzeć się poczuciu, jakby w tej mnogości melodii, kolejnych motywów i przejść, gubił się duch, sens tej płyty. Tak jakby techniczne pomysły i ich perfekcyjne wykonanie przesłaniały jakiś spajający koncept, który pozwala traktować luźno powiązane utwory jako całość, jako coś więcej niż tylko pięknie zestawione dźwięki. Jest to największa wada, która przesądza o takim właśnie odbiorze "Ghost reveries". Niby niewiele, niby dziesiątkom innych płyt można zarzucić dużo więcej, ale to sam Opeth tak wysoko wywindował sobie poprzeczkę.
[Aleksander Kobyłka]