polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
STAIND Chapter V

STAIND
Chapter V

Zgodnie z dumnie brzmiącym tytułem najnowszego wydawnictwa Stainda, jest to już piąte spotkanie z amerykańskim kwartetem. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zelektryzował on słuchaczy pierwszymi krążkami "Tormented", a zwłaszcza "Dysfunction". Co prawda wypłynięcie na szerokie wody muzycznego biznesu zawdzięczali oni znanemu wszem i wobec Fredowi Durstowi, jednak wydawało się, że ich muzyka jest czymś odrobinę więcej niż powszechnie kopiowanym schematem tzw. nowego metalu. Niestety, chwilę później nadzieje te rozwiały się wraz z wydaniem wstecznego i wręcz popowego albumu "Break the cycle", który może i był sukcesem kasowym, ale z pewnością nie artystycznym. Co gorsza, w moim mniemaniu, od tego momentu ciągnie się artystyczna niemoc Aarona Lewisa i spółki, którzy utknęli w ślepej uliczce własnego schematu. Z drugiej strony, ewentualne wyrzuty sumienia bardzo skutecznie muszą być zagłuszane przez piski rozradowanych amerykańskich nastolatek oraz brzęk ciężkich monet w kieszeni. Tak naprawdę, poprzednie trzy albumy można by było wydać jako jeden. Wtedy przynajmniej bezzasadny byłby zarzut, że od pięciu lat w muzyce Staind nic się nie zmienia. A tak, na "Chapter V" ponownie możemy usłyszeć wyciskające łzy ballady w rodzaju "Devil" czy "Everything changes" oraz kilka ostrzejszych kawałków jak "Paper jesus" lub "King of all excuses", które mają sprawić, by nie było zbyt ckliwie. Do tego parę pośrednich, melodyjnych utworów i jest recepta na płytę wędrującą na szczyty list przebojów. Im bardziej podobne harmonie i motywy tym lepiej. I nie można oczywiście zapomnieć o sprawdzonym układzie zwrotka/refren. Do tego wciąż te samy teksty Lewisa, który od dziesięciu lat prowadzi otwartą dla wszystkich psychoterapię, zmagając się z przewlekłą depresją. Niestety od dłuższego czasu robi to tak monotonnie, że nawet nieudane próby naśladowania Layne`a Staleya ("Paper jesus") nie mogą go uratować. Czyżby miała to być przypowieść o tym, że pieniądze szczęścia nie dają? Pozostaje tylko pytanie czy taką strategię Stainda należy traktować jako trwały kryzys inwencji twórczej czy też działanie z premedytacją. Przecież skoro ciągłe granie i wydawanie tych samych patentów tak dobrze się sprzedaje to czemu nie poprzestać na tym? Mimo wszystko szkoda, gdy wydaje się, że nabijanie kasy z kieszeni amerykańskich nastolatków pozostało jedynym celem zespołu. Zwłaszcza szkoda tym, którzy zachowali trochę dobrych wspomnień o dawnym Staind. Jeśli więc ktoś nie zna zespołu, to proponuję sięgnąć po chociażby "Dysfunction". "Chapter V" jest zdecydowanie tylko stratą czasu.

[Aleksander Kobyłka]