To chyba mój ulubiony ubiegłoroczny debiut. I najciekawsza rzecz, jaka pojawiła się w nurcie alternatywnego rocka od czasu "Funeral" The Arcade Fire. Błyskotliwy longplay Clap Your Hands Say Yeah ma tą samą siłę rażenia i równie oryginalne brzmienie oraz świetne, zapadające w pamięć melodie.
Słucha się tego jednym tchem, chociaż zanim to nastąpi niezbędna jest dawka kilku przesłuchań płyty non stop. Za pierwszym razem nie damy bowiem rady wychwycić wszystkich smaczków i przyzwyczaić się od razu do głosu Aleca Ounswortha. Trzeba w tym miejscu koniecznie wspomnieć o jego charakterystycznych wokalach. Facet dysponuje w sumie dość przeciętnym głosem, jednak nadrabia to swobodą, ekspresją i tak trudnym do zdefiniowania wokalnym zwisem. Słychać w nim intelektualny manieryzm Davida Byrne'a z Talking Heads i ciągotki do kontrolowanych fałszy a la Bob Dylan. Niektórym może on nie przypaść do gustu od razu (albo i nigdy), ale na pewno nie sposób pomylić go z innym głosem.
Muzycznie też jest bardzo ciekawie. Na ogół zdecydowanie gitarowo i bardzo melodyjnie. "Let the Cool Goddess Rust Away" to taki fajnie rozkręcający się, hałaśliwy killer, bliski dokonaniom Velvet Underground, z charakterystyczną, gęstą grą perkusji. W kolejnym utworze "Over and Over Again (Lost and Found)" kłania się wspomniane wcześniej Talking Heads ze swojego schyłkowego, bardziej piosenkowego i radosnego etapu twórczości. Skoro już tak lecimy skojarzeniami to gdyby w "The Skin of My Yellow Country Teeth" zaśpiewał Bernard Sumner z New Order, to wziąłbym ten numer za odrzut z sesji do "Brotherhood". A najlepszy na płycie, smutny i pełny podskórnego piękna utwór "In This Home on Ice", ma w sobie coś z niepokojącego klimatu lirycznych dokonań The Fall. Wszystkie te nazwy są jednak tylko pewnymi odnośnikami, a nie drogowskazami dla poczynań CYHSY. Pozostałe utwory składające się na ten album pokazują bowiem kolejne, nie mniej zaskakujące oblicza muzyki zespołu. Prokurują one następne skojarzenia, z których na sam koniec i tak z pewnością wyniknie, że nikt przed nimi tak jeszcze nie zagrał. Nie pierwszy to zresztą przypadek, kiedy z gotowych i znanych od dawna składników udało się stworzyć coś na wskroś własnego i oryginalnego. Wystarczyło tylko znaleźć odpowiedni przepis i właściwie przyprawić całość.
Clap Your Hands Say Yeah sami wyprodukowali, wydali, wypromowali i dystrybuowali swój debiutancki album. Zanim udało im się podpisać pierwszy poważny kontrakt sprzedali w ten sposób ponad 40 000 egz. swojej płyty. Musieli bardzo wierzyć w swoje piosenki, bo zaryzykowali w nie cały swój czas i pieniądze. Dziś możemy im za to zgodnie podziękować, a następnie wygodnie sobie usiąść, odpalić płytę i po jej wysłuchaniu powiedzieć: fuckin yeah!
[Marcin Jaśkowiak]