polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Off festival 2006 - relacja


Off festival 2006 - relacja

W ostatnich latach, w Polsce nastąpił dynamiczny rozwój plenerowych festiwali, które próbują, z lepszym lub gorszym skutkiem, zająć swą niszę na młodym rynku. Wystarczy wymienić rosnący w siłę gdyński Open'er, szukający nowej formy po latach niebytu Jarocin, rockowe Węgorzewo czy też atrakcyjny dla fanów mocnego uderzenia Hunterfest. Co roku rozrastają się, przyciągając rosnące rzesze słuchaczy i zapraszając coraz bardziej znane zespoły z zagranicy (chociażby Sigur Ros, Placebo, Coldcut, Soulfly czy Opeth). W tej stawce mysłowicki Off Festival jest absolutnym debiutantem. Pomimo tego okazał się jednym z najciekawszych muzycznych wydarzeń tego lata w Polsce.

Off Festival to dziecko Artura Rojka, któremu zamarzył się profesjonalny, duży festiwal muzyki alternatywnej w jego rodzinnym mieście. Udało mu się do tego pomysłu namówić m.in. władze samorządowe, a potem zaprosić ponad dwadzieścia zespołów z Polski oraz pięć zagranicznych "gwiazd". Cudzysłów stąd, iż z założenia, na festiwalu miały prezentować się zespoły nie pojawiające się w komercyjnych mediach i znane co bardziej wtajemniczonym słuchaczom. W praktyce nie było tak do końca, ale o tym nieco później. Dochód z całej imprezy przekazany był na cele charytatywne, towarzyszyły jej warsztaty i wykłady dotyczące tego tematu, a jednym z rezultatów tej filozofii była wręcz śmiesznie niska cena biletów.

Festiwal trwał trzy dni, z czego dwa pierwsze odbywały się na terenie kąpieliska Słupna, zaś trzeci, pod hasłem Off Jazz, w mysłowickim domu kultury. Przez pierwsze dwa, najważniejsze dni, na Off'ie pojawiło się prawie trzydzieści zespołów rozplanowanych pomiędzy dwie, leżące w pobliżu siebie sceny. Godziny ich występów były tak dobrane, aby chętni mogli obejrzeć wszystkich wykonawców. Stąd charakterystycznym widokiem była fala widzów ciągnących tuż po skończeniu jednego występu, na drugą scenę, gdzie za kilka minut zaczynał się kolejny koncert. Zmęczeni mogli zregenerować siły, korzystając z dość pokaźnej bazy gastronomicznej na terenie festiwalu lub odpoczywać na sporych terenach zielonych, wystawiając twarze do słońca, którego na szczęście nie zabrakło.

Pod względem organizacyjnym festiwal działał całkiem sprawnie. Można mieć trochę zastrzeżeń do pola namiotowego, które okazało się przerobionym boiskiem lokalnej szkoły. Zwłaszcza w czasie "zakwaterowania" powstał mały chaos ze względu na wąskie gardło biurokracji, ale przy odrobinie chęci dało się je obejść (dosłownie). Pewną nieufność budziły też nietrwale wyglądające festiwalowe opaski, ale ostatecznie zdały egzamin z wytrzymałości. Ale to wszystko drobiazgi, które nie wpływają na generalnie pozytywną ocenę i nie były w stanie zakłócić najważniejszego - muzyki. Zwłaszcza, że nagłośnienie na obu scenach działało bez zarzutu, pomijając kilka wpadek ze sprzęgającymi instrumentami.

Pierwszy dzień rozpoczął się dla mnie od występu Łąki Łan. Jako że muzyka zaczynała rozbrzmiewać już od ok. 11 rano, ktoś musiał iść na pierwszy ogień. Były to zespoły lokalne, debiutujące lub niezbyt znane i niestety zazwyczaj wypadały dosyć słabo. Łąki Łan były chlubnym wyjątkiem. Poprzebierani za gigantyczne owady, epatowali dobrym humorem, łapiąc świetny kontakt z publicznością. Prezentowali może niezbyt twórcze, ale za to chwytliwe rockowe kawałki, które bez problemów porwały powoli zbierających się słuchaczy. Szkoda, że grając tak wcześnie, dysponowali bardzo ograniczonym czasem, a próby jego przedłużenia zostały demonstracyjnie ukrócone poprzez odłączenie nagłośnienia.

Jeszcze lepsze wrażenie zrobił, występujący na mniejszej, bardziej kameralnej i klimatycznej scenie, Kanał Audytywny. Ich występ był niczym otwarta próba, na której zdarzyć się może wszystko. Pełen improwizacji, zarówno dźwiękowych, jak i słownych. Ubrani w klasyczne pomarańczowo-odblaskowe stroje drogowe, co rusz zaskakiwali wciągającym beat'em, jazzującymi motywami czy słowną wycieczką w rejony neuroreceptorów. Utwory snuły się nie znając barier, co chwilę rozcinane Molvaer'ową trąbką, podtrzymywane dynamiczną sekcją rytmiczną i napędzane przez L.u.c.'a, który pomimo pewnych kłopotów z gardłem, poderwał słuchaczy do zaangażowanego poruszania się. Znów można było narzekać na mocno przedpołudniową porę, gdyż biorąc pod uwagę spory potencjał Kanału, spokojnie byliby w stanie poradzić sobie dużo później. Szczególnie że po rozbudzonych apetytach przyszedł regres w postaci słodkawego i fałszującego Silver Rocket oraz pseudozbuntowanego zespołu Hurt, którego poziom tekstów odpowiadał okołogimnazjalnemu profilowi podskakujących pod sceną.

Jednak chyba najbardziej poszkodowanym przez niesprzyjającą tworzeniu klimatu porę był Cracow Klezmer Band. Swoją muzyką odbiegali dość od pozostałych Off'owych wykonawców, dużo lepiej słucha się ich po zmroku i widać było, że mając tak rozbudowane kompozycje, czują się mocno ograniczeni przyznanym czasem, jednak nie przeszkodziło to zebrać pokaźną liczbę słuchaczy i dać jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Bardzo dynamicznie, a jednocześnie z lekkością i swobodą zagrali kompozycje własnego autorstwa ("Memento Mori" czy "Kolory Nieba") oraz napisane przez John'a Zorn'a, w którego wytwórni Tzadik wydają swoje płyty. Mogliśmy zobaczyć chyba największych wirtuozów na festiwalu, którzy co chwilę zachwycali solowymi popisami, przejmującymi nutami czy potężnym brzmieniem. Pomimo licznych przeciwności (łącznie ze sprzężeniami - widać, że dźwiękowcy byli nastawieni na inny zestaw instrumentów) wciągnęli słuchających w magiczny świat muzyki klezmerskiej, zachęcając jednocześnie do nieskrępowanego tańca. Myślę że nie byłem jedynym, który bardzo żałował, że tak szybko ów świat został rozwiany.

Na takim tle występ Car Is On Fire był jedynie poprawny. Proste gitarowe utwory, zbudowane na kilku riffach i sięgające do obecnych brytyjskich wzorców nie były zbyt przekonywujące. Jedynie w momentach, w których znikały partie wokalne, a muzycy koncentrowali się na warstwie instrumentalnej, można było wyłapać trochę ciekawych pomysłów. Pozostawiali wówczas schematy i melodie, próbując wytworzyć nieco oryginalnej wartości, jednak nie mogło to zatrzeć ogólnego wrażenia. Z dużo lepszym przyjęciem spotkał się muzyczno-parateatralny występ Marii Peszek. Jej płyta "Miastomania" w wersji koncertowej zyskała jeszcze więcej plusów. Przede wszystkim za sprawą niezwykle żywiołowej i bezpośredniej Marii, która z urokiem koncentrowała uwagę na sobie, biegając po scenie, machając lotniskowymi sygnałówkami, puszczając papierowe samoloty i robiąc setki innych rzeczy, nie zapominając przy tym o śpiewie. Tym samym również muzycy otrzymali dodatkową porcję energii, która przeobraziła się w bardziej dynamiczne wersje utworów znanych z płyty. Mimo tego, siłą rzeczy byli ograniczeni do jej konceptualnego charakteru, stąd po dłuższym czasie koncert stał się nieco nużący. Niemniej zanotowany został pierwszy festiwalowy bis.

Sporym rozczarowaniem był występ pierwszego zagranicznego gościa. Bang Gang nie był w stanie stworzyć wciągającej mieszanki północnego klimatu i rockowych gitarowych riffów. Było za to monotonnie, nonszalancko i nijako, przez co w pamięci najbardziej pozostał śpiewany przez wokalistę łamaną polszczyzną utwór ludowy "Poszła Karolinka". Klimat był za to najmocniejszą stroną koncertu, który sam w sobie mógł przyciągnąć na Off Festival. Reaktywacja Lenny Valentino była magnesem niezwykłym i pełnym symbolicznych akcentów - spotkanie na jeden koncert, który uświetni organizowaną przez Artura Rojka imprezę w Mysłowicach. W tych okolicznościach utwory z płyty "Uwaga! Jedzie Tramwaj" zabrzmiały wręcz magicznie. Nasycone emocjami, które zyskały dodatkową warstwę. Nostalgiczne wspomnienia, tym bardziej szczere, że dotyczące dzieciństwa spędzonego gdzieś niedaleko. Rzadko udaje się stworzyć tak intymną atmosferę na dużym, plenerowym koncercie. Tutaj była ona wszechogarniająca, stanowiąc symbiozę niezwykłej muzyki z nastrojowymi światłami. Szkoda, że zapewne nagraniu DVD nie uda się oddać tego unikatowego klimatu.

Świetnym zakończeniem tego dnia była taneczna impreza pod kierownictwem Skalpela. Pod małą sceną spędziły ją tłumy ludzi pląsających w rytm serwowanej przez duet muzyki. Zestaw był znany już od pewnego czasu - poważnie przerobione własne utwory ("Test Drive", "1958" czy "Break In"), a po nich "oldskulowy set funkowo - hip-hopowy". Pomimo zmęczenia całodniowymi koncertami, ten melodyjno-taneczny koktajl bez problemów porwał do zabawy która, patrząc na panujące nastroje, spokojnie mogłaby potrwać do późnej nocy. Ci bardziej znużeni mogli podziwiać, jak zwykle perfekcyjne, wizualizacje. Niestety, świetnie rozkręcającą się imprezę przerwał faktycznie kończący dzień występ Banco De Gaia. Szumnie zapowiadany jako "tybetańska droga do Lhasy", okazał się być kompilacją prostego, monotonnego beat'u i banalnych perkusjonaliów z wtrącanymi od czasu do czasu etnicznymi samplami, która szybko wyganiała spod sceny.

W drugim dniu festiwal nieco stracił swój off'owy charakter, a na pierwszy plan wysunęło się oblicze radiowej Trójki i jej rozumienia pojęcia "muzyka alternatywna". Nie było przypadkiem, iż w zupełnie niepotrzebną rolę konferansjerów wcieliło się dwóch wywodzących się z niej dziennikarzy - Paweł Kostrzewa i Piotr Stelmach. Jednak o ile w pierwszym dniu ten wpływ nie był aż tak wyraźny, to drugi epatował w jego efekty. Bo jak nazwać alternatywą Strachy Na Lachy, T Love czy Pustki? Być może kluczem do wyjaśnienia była chęć zaoferowania czegoś atrakcyjnego również dla lokalnej publiczności. W końcu była to sobota, imprezę współorganizowały władze samorządowe, a zatem należało pokazać, że nie jest to jedynie zjazd wielbicieli dziwnej muzyki, ale również bardziej masowa zabawa dla Mysłowic.

Z tego powodu, główną atrakcją soboty były wieczorne występy zagranicznych "gwiazd programu". W międzyczasie można było posłuchać trzy niezłe koncerty: Lachowicz - solowy projekt klawiszowca Ścianki, który zaprezentował przestrzenne i melancholijne utwory z niewydanej jeszcze, drugiej płyty; Mitch&Mitch - porwali słuchaczy brawurową parodią country i wiejskich dyskotek w formie kiczu tak totalnego, że aż zabawnego; Lech Janerka - bardzo solidny, dynamiczny występ, bez nadmiaru świeżych, radiowych hiciorów, a za to z ciekawie użytą, rytmiczną wiolonczelą.

Pewne niedostatki drugiego dnia z nawiązką wynagrodził już koncert Sofa Surfers. Ci, którzy słyszeli ich najnowszy album, mogli poczuć się mocno zaskoczeni. Austriacy odeszli na nim od muzyki elektronicznej na rzecz dość spokojnego, gitarowego grania, wzbogaconego nieco soulowym głosem Mani'ego Obeya. Tymczasem na żywo, te dość delikatne piosenki zabrzmiały niczym potężny walec, pchany do przodu ciężką i dynamiczną sekcją rytmiczną. Dość powiedzieć, że niektóre utwory grane były na dwa basy, co w połączeniu z solidną perkusją i elektronicznymi beat'ami, robiło niesamowite wrażenie. Jednocześnie, za sprawą wręcz kontrastującego głosu wokalisty, zachowana został melodyjność znana z płyty - te dwa przeciwieństwa doskonale się dopełniały. Uwagę słuchających skupiał na sobie Mani, który pogrążony w ekstatycznym tańcu, zamienił się w istny wulkan żywej energii. Jako pierwszy pokonał barierę odległości, zeskakując z dość wysokiej sceny i zbliżając się do, chyba zbyt daleko odsuniętych barierkami, ludzi. Po wyczerpaniu dynamicznych utworów z płyty, muzycy nawiązali do dawniejszych okresów swej działalności. Ze sceny popłynęła ciężka, mroczna elektronika, która wzmacniana przez żywe instrumenty wciągnęła słuchających w rytmiczny taniec. Na koniec zabrzmiał jeszcze jeden utwór z płyty, a potem najdłuższe na całym Off'ie bisy. Tym razem bawiliśmy się w rytm dubowych podkładów, spoglądając na szalejącego Mani'ego, który co rusz pojawiał się pomiędzy ludźmi. Sofa Surfers zagrali rewelacyjny koncert, pełen świetnej muzyki i ogarniającej energii i to im należy się laur za najlepszy występ.

Jeśli ktoś mógł tego wieczoru konkurować z Austriakami, to był to White Birch. Zagrali chwilę po nich, na kameralnej scenie, uspokajając rozgrzane głowy wyprawą w krainę skandynawskiej melancholii. Po dynamicznym uderzeniu Sofy, zapanowała ponad godzina nastrojowych i nostalgicznych utworów, a każda "następna spokojna piosenka", jak sami je zapowiadali, przyczyniała się do stworzenia wręcz intymnej atmosfery. Dodatkowo potęgował ją ów kontrast wobec poprzedniego występu i wobec muzyki z całego festiwalu. Na sam jego koniec ze sceny dobiegały delikatne dźwięki gitary, wiolonczeli i klawiszy, w magiczny sposób zamykając dwa dni wrażeń. Wystarczyło spojrzeć na twarze słuchających, oświetlane klimatycznymi barwami, by zrozumieć, że nie jest to zwyczajny koncert. Jego atmosferę można było porównać jedynie z występem Lenny Valentino, jednak to Norwedzy stworzyli najbardziej urokliwe i oddziaływujące na emocje momenty Off Festivalu. Dość powiedzieć, że po zaledwie jednym bisie musieli mocno się tłumaczyć, dlaczego są zmuszeni już kończyć. Z kronikarskiego obowiązku wypada wspomnieć następujący później szoł I Am X. Jednak o ile do samego głosu Chris'a Corner'a nie można mieć wiele zarzutów, to jego postdepeszowe utwory, a przede wszystkim wytrenowany, sztuczny, kreowany na kontrowersyjny wizerunek skutecznie zniechęcił mnie do wysłuchania go w całości.

Ponad dziewięć tysięcy sprzedanych biletów na, debiutujący przecież, Off Festival potwierdza, iż zorganizowanie go było dobrym pomysłem. Już dziś, wstępnie zapowiadana jest druga edycja i można oczekiwać, że korzystając z tegorocznych doświadczeń, będzie ona jeszcze bardziej udana. W tym roku można było przecież zobaczyć co najmniej kilka bardzo dobrych występów przedstawicieli polskiej sceny oraz dwóch wyśmienitych gości z Austrii i Norwegii. Udało się uniknąć wpadek organizacyjnych i chociaż porównywanie Off'u z zagranicznymi festiwalami jest trochę nieuprawnione, choćby ze względu na skalę, w Polsce Mysłowice stają się ważnym punktem na koncertowej mapie. Pozostaje pytanie o rozwój festiwalu. Czy sięgnie po głębsze rezerwy polskiej muzyki alternatywnej, czy też w większym stopniu postawi na ściąganie zespołów z zagranicy. W tym drugim mogą przeszkodzić pieniądze, chociaż podniesienie ceny biletów nawet o 100% nie powinno zaszkodzić. To drugie rozwiązanie może okazać się konieczne jeśli Off będzie chciał wyjść poza ramy, bądź co bądź, lokalnego festiwalu. A miejsca w Polsce jest nadal dużo, w końcu Open'er zajmuje tylko jedną z nisz. Niemniej, jakkolwiek historia Off Festivalu się potoczy, PopUp ma nadzieję pozostać z nim na dłuższy czas.

[Aleksander Kobyłka]