Tegoroczna pierwsza połowa wakacji wyjątkowo nie zachęcała do spędzania czasu w upalnej Warszawie. Jednym z powodów, które mimo wszystko mogły do tego skłonić, był odbywający się już po raz czternasty Warsaw Summer Jazz Days. W czasie 21 koncertów można było usłyszeć dziesiątki bardziej lub mniej znanych artystów - zarówno występujących w dużych salach gwiazdy (m.in. Herbie Hancock, Paco de Lucia czy Jamie Cullum) jak i pojawiających się na darmowych występach muzyków podzielonych w geograficzne zestawy (dzień austriacki, fiński, weekend słowacki etc.) Dla mnie wystarczającą przyczyną, by pomęczyć się w miejskim upale, był pozostający nieco w cieniu, a przecież stanowiący jedną z największych atrakcji tegorocznego WSJD koncert Kronos Quartet.
Uchodzą oni za jeden z najlepszych kwartetów smyczkowych na świecie. Można dyskutować, czy rzeczywiście są największymi wirtuozami, pewne jest natomiast, że jest o nich głośno już od dobrych trzydziestu lat. Jest tak w dużej mierze dzięki ich niezwykle różnorodnemu repertuarowi - wykonują dzieła klasyków, współczesnych kompozytorów, nie wahają się także sięgać po utwory zespołów mających niewiele wspólnego z muzyką poważną. Udało im się odejść od kryształowego wizerunku kwartetu smyczkowego na stałe wiążąc się z muzyką elektroniczną czy popularnymi wykonawcami. Co chwilę zaskakują, a ich eksperymenty zataczają coraz to szersze kręgi. Duży rozgłos przyniosła im ścieżka dźwiękowa do filmu Requiem for a Dream. Dzięki takiemu podejściu do muzyki wyrobili sobie wielką renomę, która powoduje, że najwspanialsi współcześni kompozytorzy jak Riley, Glass czy Górecki komponują specjalnie dla nich, a wielkim wyróżnieniem dla zespołów z zupełnie odmiennych muzycznych półek są wykonywane przez Kronosów transkrypcje ich utworów. Z łatwością wypełniają największe sale koncertowe na świecie, a tego wieczora zagrać mieli na skromnej scenie ustawionej w ogrodach warszawskiej Królikarni.
Na szczęście organizatorzy wyciągnęli wnioski z zeszłego roku i przenieśli porę rozpoczęcia koncertów na wczesny wieczór, oszczędzając słuchającym prażącego słońca. Ci zaś, ściągnięci sławą kwartetu przybyli w wielkiej liczbie, zajmując każdy wolny metr kwadratowy trawy przed sceną. Pomimo panującej dość swobodnej atmosfery i rozlewanego w pobliżu złocistego napoju, na szczęście udało się uniknąć piknikowego klimatu, który mógłby nieco zakłócić odbiór muzyki. Mimo tego muzycy Kronos Quartet w pierwszych chwilach po wejściu sprawiali wrażenie nieco zdezorientowanych, zapewne w wyniku dość nietypowego dla nich miejsca. Gromkie brawa jakie ich przywitały, dodały im jednak pewności siebie i od pierwszych dźwięków zaczęli czarować publiczność. Początek pełen skocznych melodii oraz licznych perkusjonaliów płynących, jak na nowoczesny kwartet smyczkowy przystało, z laptopa, pozwolił na rozegranie się i wyciszenie nieco zniecierpliwionych oczekiwaniem słuchaczy. W drugim utworze Kronos pozwolił sobie na polityczny akcent, protestując przeciwko obecności amerykańskich wojsk w Iraku. Zrobił to na swój sposób, przerabiając arabską popową piosenkę i wplatając w nią dźwięki karabinu maszynowego. To nie ostatni zaangażowany akcent tego wieczoru, ale o tym nieco później.
O ile pierwsze minuty koncertu można było potraktować jako przygrywkę, wraz z retorycznym pytaniem o naszą znajomość twórczości Sigur Ros, rozpoczął się jeden z najbardziej magicznych muzycznych wieczorów jakie dane mi było doświadczyć. Kwartet wykonał transkrypcję utworu Flugufrelsarinn, na kilka minut przywołując niezwykły, skandynawski klimat, spotęgowany głębokim, potężnym brzmieniem wiolonczeli oraz niepokojąco zniekształconym dźwiękiem skrzypiec naśladujących linię wokalną. Doskonale operowali pomiędzy smutkiem a uniesieniem, a do wytworzenia pełni nastroju brakowało jedynie zapadniętego zmroku. Bardzo szybko jednak trzeba było się otrząsnąć z tego niemalże mistycznego przeżycia, gdyż po chwili popłynęły kontrastujące dźwięki rodem z bollywoodzkiego filmu - pełne werwy, dynamiki i instrumentów perkusyjnych. Kolejny utwór to dalsza wyprawa w fascynacje Indiami. Tym razem składająca się z hipnotycznego tła trzech instrumentów, na tle których brylowała nostalgiczna, skarżąca się opowieść wirtuozersko przedstawiona przez jednego ze skrzypków, który, jak zostało to później wyjaśnione, grał tak dobrze dlatego, iż jego przodkowie pochodzą z Polski.
Chwilę później byliśmy już w zupełnie innym miejscu - tym razem Kronos zawędrował do Meksyku, by zagrać swą wersję utworu "12/12" grupy Cafe Tacuba. Jak można było się spodziewać, przenieśliśmy się do meksykańskiej hacjendy, w której akustyczna gitara akompaniuje zachodzącemu słońcu. Sielanka nie trwała jednak zbyt długo, gdyż szybko przerodziła się w mroczne i niepokojące pociągnięcia smyczkami, które, jakby tego było mało, przeszły następnie w rytmiczny, elektroniczny bit, osiągający apogeum chaosu i rozpływający się w spokoju. Efektem był ponowny zachwyt i pierwsza owacja na stojąco.
Wraz z każdym kolejnym utworem Kronos Quartet przenosił słuchaczy w nowy, zupełnie odmienny świat intrygujących dźwięków. Z łatwością przenikał pomiędzy znanymi utworami, które w ich interpretacji zyskiwały nowej głębi, a kompozycjami stworzonymi specjalnie pod ich smyczki. Ich wykonanie utworu Raymond'a Scott'a, kompozytora którego twórczość znają wszyscy ci, którzy oglądali kreskówki z cyklu Looney Tunes, pełne zaskakujących zmian tempa, przywodziło na myśl twórczość Fantomasa z płyty "Suspended Animation". Chwilę później zalały nas dziwaczne piski rodem z sondy Voyager, w oparciu o które utwór napisał Terry Riley. Wreszcie słuchając ich brawurowego wykonania "Purple Haze" nie można było ustać w miejscu. Na kilka minut kwartet zamienił się w emanujący gitarowymi sprzężeniami kolektyw, którego brzmienia mógłby pozazdrościć niejeden zbuntowany rockmen. Przed końcem regularnej części koncertu, dzięki wyśmienitej kompozycji John'a Oswald'a, mogliśmy jeszcze zobaczyć jak wyglądałby i brzmiał Kronos, gdyby liczył co najmniej ośmiuset członków. Ostatnie dźwięki to laptopowe sample prosto z koła podbiegunowego połączone z rytmicznymi uderzeniami smyczków.
Po takim występie, słuchacze spragnieni dokładki, nie mogli łatwo wypuścić muzyków. Ci nie kazali długo na siebie czekać, zapowiadając jeszcze trzy dodatkowe utwory. Miały one więcej wspólnego z rock'n'rollowym szaleństwem niż koncertem muzyki poważnej. Połączenie dynamicznej perkusji, elektronicznych trzasków oraz skrzypiec skłoniło nawet najbardziej opornych do powstania i metodycznego poruszania się w rytm dobiegający ze sceny. Prawdziwe szaleństwo rozpętało się gdy zapowiedziany został utwór, którego Kronos nie grał na żywo od bardzo długiego czasu - "Foxy Lady". Znów zapanowała hendrixowska, przesterowana maniera, a muzycy nie szczędzili włosia ze smyczków, by wydobyć ze strun ogień porywający tłumy. Ostatni akcent koncertu był jego logicznym dopełnieniem - połamana, piszcząca, kakofoniczna wersja "Star Spangled Banner", czyli amerykańskiego hymnu wykrzywionego przed wielu laty przez Jimi'ego Hendrix'a.
Połączenie spontanicznych i żywiołowych reakcji słuchaczy z niezwykle ciekawym repertuarem Kronos Quartet sprawiło, iż tego wieczoru w Królikarni zapanował niezwykły nastrój. Dzięki niemu można było w spokoju i koncentracji posłuchać doskonałych próbek, czasem nie najłatwiejszej w odbiorze, muzyki współczesnej oraz świetnie bawić się przy aranżacjach utworów znanych z zupełnie innych muzycznych światów. Pomimo tych gatunkowych rozbieżności, był to występ spójny i wciągający, w którym każda chwila miała swoją wartość. Czasem na pierwszy plan wychodziła wirtuozeria czwórki muzyków, czasem doskonałe rytmiczne partie. Kronos z jednakowym kunsztem potrafił zachwycić liryczną melodią i połamanym nowoczesnym brzmieniem. Trochę dziwnie brzmi to w kontekście kwartetu smyczkowego, jednak właśnie taki był ich występ, a fakt, iż odbywał się on na wolnym powietrzu, bez żadnych barier między grającymi a słuchaczami, dodatkowo przyczynił się do stworzenia magii tego wieczoru. Dla mnie ten rewelacyjny występ na długo zagości w pamięci, a jeśli ktoś pozostaje nieufny słysząc "muzyka poważna", powinien czym prędzej zapoznać się z dokonaniami Kronos Quartet.
[Aleksander Kobyłka]