PopUp’ową tradycją jest wakacyjna wyprawa na festiwal w belgijskim miasteczku Dour. Jego osiemnasta edycja w sferze organizacyjnej powtórzyła schemat wypracowany przez organizatorów już dobrych kilka lat temu, czyli cztery dni najróżniejszej muzyki wykonywanej na sześciu scenach. Nowością formalną była zmiana nazwy imprezy na European Alternative Music Event, odzwierciedlająca faktyczne umiędzynarodowienie publiczności – w porównaniu do ubiegłych lat częściej słychać było wśród festiwalowiczów język angielski i niemiecki, a na kempingu dostrzec można było powiewające flagi Polski, Czech czy Grecji. Podobnie zresztą było wśród dziennikarzy - ewidentnie renoma festiwalu rozlewa się po kontynencie. Jednak o ile można było zobaczyć artystów niemieckich czy włoskich, to kraje naszego regionu niespecjalnie były reprezentowane – z chlubnym wyjątkiem afiliowanych Ipecac Messer Chups. Robotobibok jest więc nadal jedynym polskim zespołem, który wystąpił w Dour. Pozostaje mieć nadzieję, że za rok się to zmieni.
Operując w konwencji: „w dzień gramy na żywo, nocą bawimy się przy didżejach”; z naciskiem na to, że Dour jest festiwalem niezwykle różnorodnym i starającym się uchwycić to, co w muzyce niekomercyjnej świeże, ale nie zapominając o artystach utytułowanych; organizatorzy zaserwowali bardzo szerokie spektrum wykonawców (w liczbie około dwustu), umiejętnie rozłożonych między sceny i ze sprytnie zaaranżowanymi wieczorami „tematycznymi”. Dwie duże sceny pod otwartym niebem były opanowane przez muzykę gitarową i reggae/ska. Głównymi wydarzeniami rockowej sceny były: w czwartek Primal Scream, który mnie osobiście zawiódł grając lekko i przebojowo bez żadnych kwaśnych elementów; w piątek Mercury Rev na jednej z dużych scen, a na drugiej jak zwykle solidny i dynamiczny Soulfly, Within Temptation i Apocalyptica. Ci ostatni, grając z towarzyszeniem świetnej „slayer’owej” perkusji konkretnie rozpoczęli od autorskich kompozycji, by jednak po półgodzinie pogrążyć się w kiczu kowerów Metallici i tym samym pozostawiając niedosyt. Tego dnia na drugiej dużej scenie miało miejsce być może największe „wydarzenie” festiwalu, czyli pierwszy w ogóle koncert Peeping Tom, o czym jednak za chwilę. Rockowa sobota na Last Arena to przede wszystkim Mudhoney, którzy grając utwory niemal ze wszystkich swych albumów, od niezapomnianych Touch Me I’m Sick czy This Gift po kawałki z wyśmienitej nowej płyty, udowodnili, że nie zostali zaproszeni jako „ojcowie chrzestni grunge’u”, lecz jako doskonała grupa potrafiąca, mimo pogrzebania tego nurtu dekadę temu, nadal grać świetnie brzmiącego rock’n’roll’a, tudzież punka. Niedziela na Last Arena to przede wszystkim nowe, frapujące wcielenie Johna Spencera, czyli kosmiczne i kpiarskie country w wykonaniu formacji Heavy Trash. Późniejszy występ Dandy Warhols był niestety kiepskim pomysłem na ostatni rockowy koncert na dużej scenie.
Skoro jesteśmy już przy gitarowej muzyce, to kontynuujmy ten wątek. Choć duże otwarte sceny goszczą największe „gwiazdy”, to jednak każda kolejna edycja festiwalu utwierdza mnie w przekonaniu, że imprezy w namiotach urzekają znacznie bliższym kontaktem muzyków z publicznością i intensywnością nastroju. I tam też moim zdaniem miały miejsce najmocniejsze momenty festiwalu. Co wymowne, otwarciem festiwalu dla PopUp’owej ekspedycji był koncert Francuzki Amelie, naszej przyjaciółki z Dour, która we wspaniałej, intymnej atmosferze zaprezentowała swój debiutancki materiał - oniryczno-folkujący i przywodzący na myśl choćby Coco Rosie. Po chwili mogliśmy obejrzeć Anglików z 65daysofstatic, dla których świetnym sposobem na wyjście poza post-rockową, „mogwaiową” konwencję jest podlanie instrumentalnej gitarowej mikstury elektroniką i miriadą sampli. Wieczorną atrakcją był też koncert The Bellrays, których czarnoskóra wokalistka Lisa Kekaula zdobyła dla mnie miano najbardziej charyzmatycznej wokalistki festiwalu. Niestety, miano to zawdzięcza także niefortunnej chorobie Beth Ditto z The Gossip, która uniemożliwiła tej grupie z Portland występ w Dour. Obie panie prezentują podobną manierę wykonawczą, głęboko tkwiącą w soul’owej tradycji a la Aretha Franklin, czy Pointer Sisters. Bellrays to kwartet, który samym wyglądem wręcz ucieleśniał swoją muzykę: murzyńska Big Mama na wokalu, grunge’owy basista, punkowiec gitarzysta i perkusista hard-rockowiec. Taki kolaż wymaga sporej dawki energii, którą słuchaczom zaserwowano i koncert Bellrays bez wątpienia w pamięci pozostanie. Podobnie zresztą jak intrygujący i mroczny Mark Stewart and the Mafia, który w piątek późnym wieczorem objął w posiadanie scenę Club Cirquit Marquee i dla skromnej grupy słuchaczy stworzył wciągający nastrój oparty o mocną, rockowo-funkową sekcję rytmiczną, przywołującą na myśl Living Colour, i monodeklamacje Stewarta. Mocna rzecz.
Największe gitarowe wydarzenia małych scen miały jednak dopiero nadejść. W sobotę w Le Petite Maison dans la Praire mogliśmy zobaczyć kilka niezależnych formacji, między innymi kanadyjskie Islands, amerykańskie Giant Drag i Troy’a van Balthazara, jednak wszystkich przyćmili 31Knots. Trio na płytach prezentujące zwięzłą i intensywną w brzmieniu, wymagającą acz melodyjną muzykę odwołującą się do Karate lub Fugazi, okazało się być scenicznym dynamitem. Już od pierwszych taktów z głośników uderzyło potężne, dynamiczne i precyzyjne brzmienie, zaskakująco mocny i bezbłędny śpiew Joe Haege, którego sceniczna charyzma wprowadziła w zdumienie chyba wszystkich, którzy 31Knots wcześniej na żywo nie widzieli, w tym niżej podpisanego. Nawet znając płyty zespołu nie spodziewałem się tak nieokiełznanej energii, dramatycznej ekspresji, przy zachowaniu płynności muzyki i najbardziej melodyjnych zagrań. Choć konkurencja w tej branży była w Dour spora, 31Knots było moim zdaniem najlepszym rockowym koncertem festiwalu. Obok …And You Will Know Us by the Trail of Dead, o czym jednak za chwilę.
Gitarowe wątki kontynuowane były tego samego dnia przez mało przekonujących, jakby znudzonych Arab Strap – może zmęczyła ich późna pora występu? Organizatorzy zaryzykowali bowiem nowy układ wykonawców. Zazwyczaj po północy zespoły rockowe już nie grały, tym razem uczyniono jednak wyjątek i w sobotę zobaczyliśmy o pierwszej w nocy Arab Strap, a w niedzielę właśnie Trail of Dead, którzy przyćmili wszystkie rockowe wydarzenia ostatniego dnia festiwalu. Tych trochę było, gdyż, oprócz wspomnianego Heavy Trash na Last Arena, brawa należały się też intrygującym Nervous Cabaret z Nowego Jorku, łączących song-writing a la Tom Waitts z bałkańskimi wpływami, podwójną perkusją i sekcją dętą. Całkiem, całkiem. Jeszcze ciekawsi byli Animal Collective, za to japońskie Mono zachwycić mogło chyba tylko osoby zafascynowane post-rockowymi crescendami. Sporo gitar było też w Club Cirquit Marquee, gdzie wystąpili między innymi Constantines z Sub Pop, Gravenhurst z Warp, Brakes z Rough Trade czy ostro ostatnio promowani Two Gallants. Co ciekawe, w południe koncerty dyskretnie otworzyli Norwedzy z White Birch, jedna z gwiazd mysłowickiego Off-Festiwalu.
Wszystko jednak zbladło przy …And You Will Know Us by the Trail of Dead. Przyznam, że moja fascynacja tym zespołem po płycie „Source, Tags & Codes” zmieniła się w sceptycyzm po rozdętej i barokowej „Worlds Apart” i w ponowny zachwyt po koncercie w Dour. Po pierwsze, zamiast czterech muzyków jak w studio, na scenie było w porywach do ośmiu osób, w tym trzy gitary, chwilami dwie perkusje, dwa zestawy klawiszowe. Nie było w tym jednak próżnej inflacji kadr, bowiem, zmieniając czasami wokalistów, Trail of Dead przez całą godzinę atakowali fantastycznym brzmieniem, wściekłymi gitarami, gęstym rytmem, miałkie utwory z „Worlds Apart” czyniąc równie dzikimi jak genialne kompozycje z „Source, Tags & Codes”. A że i starszych kawałków nie zabrakło, koncert Trail of Dead poprowadzony był zgodnie z regułą Hitchcocka: „najpierw zrzucić bombę atomową a później napięcia ma narastać”. I tak było, począwszy od otwarcia utworem It Was There That I Saw You aż po zdemolowanie sceny na koniec występu. Dla mnie festiwal się w tym momencie skończył.
Ale nie trzymamy się układu chronologicznego, więc jest o czym jeszcze mówić. Do mocniejszych momentów Dour należało kilka ciężko klasyfikowalnych koncertów. Przede wszystkim Battles w piątek. O ile wydane w Warp epki „B” i „C” postawiły ich w pierwszym szeregu gitarowego eksperymentu, to zagrane w Dour nowe kompozycje mogłyby zapewnić im podobne miejsce we fusion-jazzie. Desperacki rytm prowadzącego grupę perkusisty John’a Stanier’a, zderzony z pracą klawiszy i gęstymi pajęczynkami, granymi nieraz aż na trzy gitary brzmiącymi arcy-nierockowo; ujętymi w długie kompozycje, w których końca intensyfikacji widać nie było – to wszystko złożyło się na jedno z najbardziej wymagających i frapujących wydarzeń w Dour. Będzie się działo na ich nowej płycie, będzie. W czwartek porcję surrealizmu zafundowali Messer Chups, którzy swoją horrorowo-westernową muzykę okrasili jeszcze niesamowitym image’m. W sobotę takim „dziwnym” przeżyciem był Fennesz, którego występ udowodnił, jak ważne dla odbioru muzyki jest oświetlenie sceny. Zatopiony w głębokich fioletach i zarysowany jedynie ciemną sylwetką, robił Fennesz niesamowite wrażenie swoją potężną muzyką. W niedziela w tej zaproponowanej przeze mnie kategorii to doświadczenie znacznie lżejsze, czyli Kanadyjczycy z Bell Orchestre. Ubrany w biel zespół, za pomocą instrumentów smyczkowych i dętych, osadzonych na jazzowo-rockowej sekcji rytmicznej, bardzo plastycznie wyczarował delikatną, skandynawską aurę - raz przywodzącą na myśl Jaga Jazzist, raz Sigur Ros lub Mum.
Powoli zmierzamy w rozrywkową stronę. Dla wielu osób najbardziej znaczącym wydarzeniem festiwalu był pierwszy w ogóle koncert Peeping Tom. Z równym wyczekiwaniem wypatrywałem genialnych Austriaków z Bauchklang. I po raz pierwszy w historii moich wypraw do Dour harmonogram zmusił do wyboru tragicznego, gdyż oba koncerty pokrywały się co do minuty. Ergo, koncert Pattona i spółki znacznie przewyższył oczekiwania, głównie dzięki niesamowitej spontaniczności Mike’a. Patton, ubrany w gustowny garnitur szalał na scenie i zaprezentował wspaniałe szoł, przez godzinę śpiewając na swoim najwyższym poziomie. Jako, że towarzyszył mu bardzo dobry skład muzyków – Dub Trio jako sekcja rytmiczna i klawisze, Rahzel, DJ Mike Relm na adapterach czy Octopus z Dalek za laptopem, koncert wypadł bardzo profesjonalnie, a równocześnie bardzo imprezowo. Usłyszeliśmy cały materiał z płyty, dwa utwory znane ze starych demówek i jeszcze jeden kawałek, co w efekcie złożyło się na doskonały koncert. Z relacji naocznych świadków wiem, że Bauchklang po prostu roznieśli namiot, w którym przyszło im grać doprowadzając do ekstazy jakieś dwa tysiące osób. Ciekawostką byli też Lefties Soul Connection z Holandii, którzy swój funk grali tak dynamicznie, że zrobienie im jakichkolwiek zdjęć graniczyło z cudem.
Czas na hip-hop. Zacznijmy od Anticonu, tym razem reprezentowanego przez Aliasa i Dosha. Obaj panowie zagrali wczesnym przedpołudniem, jednak poradzili sobie w tych warunkach doskonale. Dosh pokazał, jak kreatywnym artystą potrafi być na scenie i z użyciem klawiszy, samplerów oraz perkusji, tworząc pętle w czasie rzeczywistym, zagrał świetny, improwizowany koncert. Alias był dla mnie zagadką i w istocie zaskoczył. Zaczął pięknie od miksów materiału z „Lillian”, by po pół godzinie grania instrumentalnego chwycić za mikrofon i zaserwować nam solidny, mocny „anticonowy” hip-hop. Właśnie takiego hip-hopu najbardziej brak na naszym krajowym podwórku i warto się po niego wybrać do Dour.
W tym roku zabrakło spektakularnego didżejskiego setu, jak choćby Rjd2 przed dwoma laty. Krążący w kółko Hexstatic przecież takim być nie mógł, palma pierwszeństwa należała więc do Francuzów. Najpierw Birdy Nam Nam, którzy wychodząc od abstrakcyjnego, zadymionego hip-hopu na mocnych basach docierali w rejony pełne rytmu, kosmicznych brzmień i spięć skreczy, serwując świetny, imprezowy set na osiem adapterów. Pamiętać należy też o secie TTC - chyba jeszcze bardziej tanecznym - i o stricte hip-hopowym DJ Netik’u, dzięki któremu zażyliśmy też turntablismu. Jeżeli chodzi o rymy, to ciekawym pomysłem było zorganizowanie wieczoru z grime, choćby po to, by przekonać się, że chłopcy z Londynu stawiają przede wszystkim na prędkość. Po kwadransie ich muzyka zlewała się jednak w jedną kanonadę jungle’owych bitów i skandowanych wokali. Amerykański hip-hop reprezentowali Pharaohe Monch, Slum Village, niestety odwołano występ Sa-Ra. Wszystko jednak przyćmili Puppetmastaz. Nie chodzi tutaj nawet o sam fakt, że na scenie przez godzinę oglądaliśmy pacynki rozkręcające imprezę i robiące porządek we współczesnym zepsutym rapie, ale o porywającą przebojowość ich muzyki – granej bez wątpienia na żywo, gdyż na dwa utwory raperzy wyszli zza kurtyny skrywającej ich przez cały koncert. Zestawienie porywającej muzyki ze zdumiewającą konwencją wprowadzili w szał nabity namiot.
I na koniec kilka zdań o elektronice, choć zacznijmy od Matthew Herberta, tym razem grającego z żywym zespołem ubranym w szlafroki. Niby wszystko w jego muzyce było na miejscu, porządnie zaaranżowane, zagrane i zaśpiewane, jednak tylko utwory z „Plat du Jour” zrobiły na mnie duże wrażenie. Przy pozostałych można się było pobawić, lecz uderzały dwie sprawy. Rytmicznie Herbert od kilku lat serwuje nam chyba zbyt jednolite rzeczy, a soul’owe utwory ze „Scale”, choć były bez zarzutu, to też niezbyt nowatorskie. Ale to przecież rozrywka, więc może nie należy szukać dziury w całym? Co do didżejów, wspomnieć trzeba o Modeselector, Roni Size (nuda, nuda), Ellen Allien i Miss Kittin pierwszego dnia imprezy, Ladytron w sobotę i tym samym przegląd przez Dour Festival 2006 mamy za sobą.
Impreza miała może mniej spektakularnych wydarzeń niż ubiegłoroczna, ale jeszcze wyraźniej pokazała w czym leży jej główna siła – unikatowy dobór wykonawców niszowych, często niedocenianych, a zdecydowanie godnych najwyższej uwagi. Na szczęście obawy o zejście na drugi plan muzyki gitarowej się nie potwierdziły, wręcz przeciwnie, a indie było znacznie więcej niż w przeszłości. Podobnie zresztą – jako na błyskawiczne uchwycenie nowej muzyki - należy spojrzeć na prezentację grime czy występ Bauchklang. Dour ewidentnie jest bowiem festiwalem innym niż pozostałe duże europejskie imprezy. Drugi rok z rzędu festiwal był wyprzedany, co jednak ponownie zaowocowało nie zawsze przyjemną atmosferą na kempingu. Pozostaje mieć nadzieję, że organizatorzy podejmą kroki w celu poprawy tej sytuacji. Warto, gdyż bądź co bądź, to miejsce jest niepowtarzalne. Dowód anegdotyczny na koniec – przecież nie przypadkiem Mike Patton właśnie tam postanowił pierwszy raz zagrać z Peeping Tom’em.
Ps. Jak co roku, składamy wyrazy szacunku dla Amelie i Pascala z Press Teamu za profesjonalizm i podziękowania dla Julien’a za szeroko rozumiane wsparcie.
(tekst: Piotr Lewandowski)
[zdjęcia: Mikołaj Pasiński, Ania Czerwińska]