Rok 2006 nie był najbardziej fortunnym dla hip-hopu - zabrakło tak spektakularnych wydarzeń jak na przykład płyta Madvillain dwa lata temu, kilka płyt uznanych artystów rozczarowało, a już początek roku przyniósł tragiczne zdarzenie w postaci o wiele zbyt wczesnej śmierci J Dilla vel Jay Dee, czyli James'a Yancey. Jeden z najważniejszych producentów ostatniej dekady zmarł 10 lutego w wieku tylko trzydziestu dwóch lat w wyniku tocznia, choroby układu odpornościowego. Choć ostatni rok życia spędził głównie w szpitalach i poruszając się na wózku inwalidzkim, nie zaprzestał pracy nad muzyką, tym samym tworząc własne epitafium, jakimi okazały się być dwa przygotowywane równolegle albumy - instrumentalne "Donuts", które ukazało się zaledwie trzy dni przed śmiercią swego twórcy, oraz "The Shining", które ukończone zostało przez przyjaciela Jay Dee, Karriem'a Riggins'a. Obie, będące ostatecznym wyrażeniem artystycznego credo J Dilla, zdecydowanie należą do najmocniejszych hip-hopowych wydawnictw ubiegłego roku i z perspektywy kilku miesięcy od ich premiery wydaje się, że byłoby tak samo nawet, jeśli rok ten byłby dla gatunku tak owocny jak powiedzmy rok 1999, kiedy to na szeroką wodę wypłynęły płyty ze Stones Throw i Anticon, a w szczytowej formie znajdował się Rawkus.
Przywołanie Stones Throw jest o tyle na miejscu, że właśnie z tą wytwórnią Dilla był coraz mocniej związany w ostatnich latach. Wydaje się odzwierciedlać to, że producent od początku kariery balansujący między mainstream'em a podziemiem - co w sumie było charakterystyczne dla jego macierzystej formacji Slum Village i znajdowało też wyraz w szerokim spektrum artystów, z którymi Dilla współpracował - w miarę upływu lat coraz silniej skłaniał się ku scenie niezależnej. Choć rozpoznawczym znakiem Dilla nieodłącznie było ciepłe, soulowe brzmienie, to jednak stopniowo dojrzewała autorska wizja brzmienia i koncepcji tej muzyki. Najlepszą ilustracją tego kipiący pomysłami "Donuts", na którym przez około czterdzieści minut jak w kalejdoskopie przewijają się kolejne miniatury usnute na perfekcyjnie poprowadzonych, zaskakująco delikatnych bębnach i miriadach sampli, których źródeł odkryć nie sposób. W kontraście z lekką sekcją rytmiczną, atmosferę zagęszczają i zasnuwają dymem właśnie perfekcyjnie przycięte i poskładane sample, kreujące duszną atmosferę dzięki niepokojącym plamom, dziwacznie brzmiącym i poprowadzonym tematom melodycznym i ostatecznie dzięki absolutnie fantastycznym i drenującym sekwencjom wokalnych sampli. Właśnie dzięki tym ostatnim J Dilla osiąga na "Donuts" znaczne natężenie chwytliwych motywów, które choć zapadają w pamięć, to jednak zanucić ich nie sposób. Intensywność, z jaką producent żongluje kolejnymi króciutkimi tematami, a zarazem płynność i spójność, z jaką łączą się one ze sobą w porywający kolaż, przywołuje na myśl najlepsze dokonania Madliba, z którym przecież Dilla nagrał już w roku 2003 wspólną płytę. Producent z wyrafinowaną premedytacją sięga po pewne zagrywki i dźwięki, by za ich pomocą ten pozornie chaotyczny zbiór trzydziestu jeden utworów ułożyć w swą ostateczną soulową suitę. Z "Donuts" wprost emanuje radość klejenia tych maleńkich diamentów i spajająca je wizja, świadcząca o najwyższym stopniu didżejskiego wtajemniczenia - umiejętności nowatorskiej reinterpretacji wykorzystywanych brzmień przy szacunku dla pierwotnego nastroju.
Jeden z utworów z "Donuts" został także wykorzystany przez The Roots w ich hołdzie dla Jay Dee, czyli kawałku Can't Stop This zamykającym najnowszy album grupy "Game Theory". Pojawia się tam także wypowiedź opisująca producenta jako "best DJ on the mic" - opinia, jaką często go obdarzano. Odmienne oblicze jego produkcji ukazuje właśnie "The Shining", na którym wokalnie udzielają się artyści, którzy w ostatnich latach korzystali z owoców talentu Dilla. Przyznam, że dawno nie słyszałem albumu producenckiego gromadzącego dużą liczbę emce, który byłby tak spójny w różnorodności, co polega na genialnym dopasowaniu poszczególnym raperom podkładów uwypuklających ich styl i prezentujących różne zagrywki z arsenału producenta, tak by ostatecznie całość złożyła się we wspaniały, emocjonalny i pulsujący album. W kilku przypadkach zarysy bitów z "Donuts" zostają rozbudowane do pełnoprawnych piosenek, w kilku mocy nabierają bębny, słyszymy też takie klasyczne zagrywki jak poprowadzenie całego kawałku na samplu kobiecego wokalu - poziom niezmiennie pozostaje wysoki. Być może jest to autosugestia, ale z dźwięków na "The Shining" wręcz bije szczerość i świadomość powagi sytuacji, z jaką artyści dostępują ostatniej okazji współpracy z ich pokrewną, odchodzącą duszą. Ideą spajającą płytę jest miłość i, poza otwierającym album Busta Rhymes, którego wrzeszczące otwarcie płyty wyrazami szacunku (???) dla "fucking godfather Dilla" drażni, kolejni wykonawcy bardzo naturalnie odnajdują się na swych bitach i w ramach koncepcji spajającej płytę. Nic dziwnego zresztą, skoro są to Common, Pharoahe Monch, Madlib, MED, Guilty Simpson, D'Angelo, Dwele, J. Rocc i Black Thought.
Choć o obu płytach nie sposób nie myśleć przez pryzmat przedwczesnego odejścia ich twórcy, to jednak ich wartość artystyczna jest wysoka, także (a może zwłaszcza?), gdy spojrzy się na nie tak obiektywnie, jak tylko możliwe. Wręcz zadziwiające jest, jak potężną i imponującą porcją muzyki obdarzył nas Dilla w ostatnim roku życia. Choć z drugiej strony, mowa przecież o artyście bardzo utalentowanym i kochającym hip-hop, dzięki czemu jego muzyka równocześnie jest urzekająco piękna i przystępna, a zarazem daleka od kompromisów i komercyjnej papki. Stones Throw zapowiada na marzec wydanie kolejnej płyty "Ruff Draft", czyli podwójnej i rozbudowanej reedycji pozycji z roku 2003 opublikowanej tylko na winylu. Miejmy nadzieję, że rozsądne granice nie zostaną przekroczone i nie zaleje nas fala "nowych" płyt James'a. Dwie ubiegłoroczne być może wystarczą, by zapamiętać go jako genialnego muzyka, bez którego hip-hop już jest nieco uboższy.
[Piotr Lewandowski]