polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
MY DYING BRIDE A Line Of Deathless Kings

MY DYING BRIDE
A Line Of Deathless Kings

Zostałem porażony okładką najnowszego krążka weteranów z My Dying Bride. Na wejściu mieli u mnie już dużego plusa. Cieszy również fakt, że ciągle używają tego swojego pokracznego logo. Ten zespół jest bez wątpienia nietuzinkowy. I choć mieli w swojej dyskografii płyty słabsze ("The Light At The End Of The World", koncertówka "The Voice Of The Wretched") i lekko dziwaczne ("34,788%... Complete"), to nadal trwają przy swoim stylu. I to właśnie monolit "A Line Of Deathless Kings" przypomina, iż mamy do czynienia z albumem doskonale wyważonym, do bólu przesiąkniętym doom metalem, w tym tak charakterystycznym dla zespołu stylu. Pamiętam, jak dziś, gdy czytałem recenzję ich pierwszej płyty autorstwa Pawła Frelika ("Thrash'em All"), gdzie geniusz "As The Flower Withers" (1992) sprowadził recenzenta do pozycji klęczącej. My Dying Bride trwa w swoim świecie, w ramach, które określił na trzech pierwszych longach. Może obecnie przeważają czyste wokale Aarona, może produkcja jest bardziej dopracowana (ciągle i niezmiennie Academy Studios), ale Anglicy wiedzą gdzie ich miejsce. Wydanego na singlu "Deeper Down" próżno szukać w rozgłośniach radiowych. Opierając się o tytuł ostatniego utworu - "The Blood, The Wine, The Roses" - śmiało można powiedzieć, że grupa im starsza tym lepsza, jak tytułowe wino. Peaceville konsekwentnie od początku istnienia MDB promuje te trudne, kamienne kolosy. A forma zespołu na przestrzeni lat rzadko kiedy schodziła poniżej wysokiego poziomu wykonawczo-kompozytorskiego. "A Line Of Deathless Kings" jest tego najdobitniejszym przykładem i najlepszym krążkiem nagranym przez grupę w XXI wieku. Polecam!

[Marc!n Ratyński]