polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
SCOTT WALKER The Drift

SCOTT WALKER
The Drift

Przyznam szczerze, że niezbyt często słucham płyt facetów po 60-tce. Nie jestem zwolennikiem tezy głoszącej, że muzyk jest jak wino. Wystarczy spojrzeć na historię muzyki z ostatniego 50-lecia, gdzie jak na dłoni widać, że od Elvisa, przez The Beatles i Sex Pistols po Nirvane racja zawsze była po stronie młodych. Jednak Scott Walker to wyjątek. I zarazem arcyciekawa postać. W połowie lat 60-tych święcił swe największe, komercyjne sukcesy jako 1/3 The Walker Brothers. Kolejne lata poświęcił na stopniowym niszczeniu swego słodkiego wizerunku, w czym niewątpliwie pomogły mu narkotyki i wydawane nader nieregularnie albumy (4 płyty w 30 lat!). Podczas gdy jego rówieśnicy pokroju Joe Cockera z każdą swą kolejną płytą powiększają majatek swoich prawnuków, Scott Walker posuwa się w odwrotnym do zegara biologicznego kierunku - jego płyty są coraz mniej przyswajalne dla tzw. ogółu.

"The Drift", wydane przez kultową wytwórnię 4AD, jawi się jako awangardowy monument. Muzyka jest nieprzystępna, żałobna, częstokroć odpychająca, zastygła niczym granitowe usta zaciśnięte w odwiecznym grymasie bólu. Po raz kolejny potwierdza sie stara prawda o tym, że nie o ilość (dźwięków i instrumentów) chodzi, lecz o ich jakość (o tak diabelskim klimacie wszystkie black-metalowe załogi mogą jeno pomarzyć). Potępienie, śmierć i cierpienie wydobywa się z każdego zakamarku tej przygnębiającej i trwajacej blisko 70 minut płyty. Wszystkie utwory odarte są z jakichkolwiek melodii i piosenkowych struktur, sprawiają wrażenie przerażających majaków sennych i koszmarów. Nawiedzony głos Walkera to skrzyżowanie jęków Nosferatu z zadęciem Upiora z Opery, to mieszanka bólu, strachu i logiki szaleńca. Narkotyczne, mroczne ballady, z rzadka przerywane perkusyjną kawalkadą sprawiają, iż dotychczasowe dokonania Jamie Stewarta z Xiu Xiu bądź Nicka Cave'a jawią się jako kołysanki dla niemowlaków. Wszechobecna psychoza i wszędobylskie demony zamieniają płynące dźwieki w idealny soundtrack do horrorów i rytualnych samobójstw.

Ciężko nazwać ten album czymś więcej niż obłąkanym kolażem złożonym z sumy naszych najskrytszych obaw i lęków. Ciężko się w nim zakochać bez pamięci. Z drugiej strony ciężko jest także obojętnie przejść obok i zapomnieć. Najbradziej dołujący album dekady?

[Marcin Jaśkowiak]