polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Dour Festival 2007
12-15.07.2007

Po raz dziewiętnasty w historii i piąty z udziałem naszej delegacji, belgijska wioska Dour stała się na cztery lipcowe dni największym europejskim laboratorium muzycznej alternatywy wszelkiej maści, podlanej ponadto rozrywkową miksturą. Ten najbardziej eklektyczny z dużych festiwali, wyróżniający się również niską ceną karnetów oraz ekstremalnie imprezowym kempingiem, w tegorocznej przed-jubileuszowej edycji postawił nie tyle na spektakularne wydarzenia, co na miriady mniej medialnie nośnych, a unikatowych koncertów odbywających się na scenach umieszczonych w czterech namiotach. Co prawda na dwóch głównych otwartych scenach atrakcji nie brakowało, jednak PopUp’owa reprezentacja zjawiała się pod nimi względnie rzadko, stawiając na fascynującą eksplorację mniej tłocznych audytoriów.

Na pierwszy rzut oka ów pozorny brak gwiazd czynił tegoroczny European Alternative Music Event w Dour mniej atrakcyjnym niż wcześniejsze odsłony, gdyż przecież w przekroju festów wybranie na główne postaci dużych scen takich wykonawców jak Wu-Tang Clan, The National, The Rapture, Bright Eyes, Wilco, Amon Tobin czy kilku belgijskich tuzów nie jest niczym imponującym. Faktycznie, w latach ubiegłych zobaczyć mogliśmy w Dour więcej „dużych” wydarzeń, lecz siła tej imprezy tkwi w czym innym – po pierwsze, choćby powyżej wymienione zespoły znacznie przyjemniej zobaczyć w roli głównego wydarzenia niż na koncercie w środku dnia, co Bright Eyes i Wilco udowodnili chyba najbardziej doniośle, a po drugie – w zakamarkach namiotów w Dour dzieją się zawsze rzeczy zdumiewające.

Ale po kolei. Wymownie, pierwszy dzień festiwalu potwierdzić mógł sceptycyzm. Działała, jak zwykle zresztą, tylko jedna z dużych scen, w namiotach królowały elektroniczne brzmienia o ewidentnie rytmicznej proweniencji, więc na miano atrakcji dnia zasłużyły niespodzianki. Nimi okazali się Jai-Alai Savant z Chicago, balansujący na pograniczu rocka i dubu, oraz nowojorscy The Slackers ze swym przyjemnym rock-steady. Warto wspomnieć, że tegoroczne Dour przyniosło kilka tematycznych wieczorów, lecz pierwszego dnia mocno zawiódł pierwszy z nich dedykowany Ninja Tune. Najbardziej pozytywnie wypadł Bonobo z zespołem, w czym niebagatelną rolę odegrała sympatyczna wokalistka. I choć ten koncert przy drugim spotkaniu by znudził, to jednak był żywy i ciekawy, zwłaszcza w porównaniu do koszmarnie drętwych i grających po omacku Cinematic Orchestra oraz setu Coldcut. Ci pierwsi, pozbawieni charyzmatycznego wokalisty Patricka Watsona smętnie odtworzyli swoje kompozycje odzierając je z kluczowego dusznego nastroju, zaś Coldcut również dość sztampowo odegrał kilka przebojów, zawodząc tych, którzy liczyli na didżejski kunszt,  a irytując tych, którym przeszkadzał monotonny, a mocno nagłośniony emce. Wcześniej ni e zachwycił również Kid606, który postawił raczej na rytm niż drgawki.

Na szczęście, od drugiego dnia festiwalu sytuacja uległa diametralnej zmianie in plus, a Dour zaserwowało wydarzenia największego kalibru niemal w każdej z eksplorowanych estetyk. Zacznijmy od gitar. Sceny otwarte ugościły takich artystów jak The Rapture, Clap Your Hands Say Yeah, Two Gallants, Black Rebel Motorcycle Club (przegapiliśmy i raczej nie żałujemy), Sean Lennon, Motorpsycho oraz Wilco (nie udało nam się zobaczyć ze względu na kolizje w harmonogramie, ciągle żałujemy) czy Herman Dune (odnieśliśmy bardzo pozytywne wrażenie) oraz Bright Eyes, którzy zagrali najpiękniejszy koncert drugiego dnia festiwalu – zaaranżowany na liczny zespół i sekcję smyczkową, przejmująco zagrany, cudowny wizualnie i urzekająco nastrojowy. Dour gościło Connora Oberst’a z zespołem już po raz drugi – dwa lata temu Bright Eyes zagrali wraz z muzykami The Faint w jednym z namiotów, teraz zaczarowali swą bielą i dźwiękami kilkutysięczną publiczność chłonącą ich muzykę pod rozgwieżdżonym niebem, zapowiadającym jakby, że – po deszczu i mizerii pierwszego dnia – festiwal rozpoczyna się na dobre.

Tego samego dnia, wręcz w tym samym momencie, w jednym z namiotów zagrała kolejna niurejwowa sensacja, czyli Shy Child, jeszcze bardziej taneczne zrobiło się potem za sprawą Simian Mobile Disco. Dour nie mogło przecież przegapić tegorocznej indie-dance’owej euforii. Wręcz przeciwnie, o ile na pozostałych dużych festiwalach nie zabrakło Justice, to w Dour ich krucjacie towarzyszyła cała świta z wytwórni Ed Banger, która objęła w posiadanie jeden z namiotów na długie sobotnie godziny. Mając to na pamięci, woleliśmy jednak nieco inne odcienie i kombinacje gitar oraz elektroniki. W piątek wyglądaliśmy koncertu Erase Errata i ich rytmiczno-jazzgotliwej wariacji na temat punka, niestety po drodze zaginął sprzęt kapeli i rolę punkowej wisienki odegrali dopiero niezawodni NoMeansNo.  Skoro jesteśmy w takich rejonach, warto nadmienić, że Dour konsekwentnie gości zwłaszcza hard-core’owych tuzów, w tym roku choćby Converge i Sick of It All, oraz absolutny grinde’owy rarytas w postaci Brujeria.  Smutne wrażenie pozostawili po sobie natomiast angielscy 65daysofstatic, którzy przez rok od poprzedniego koncertu w Dour dokonali istotnego regresu i zagubili swe największe atuty na rzecz post-rockowej sztampy.

Ponieważ dwa ostatnie dni festiwalu spędziliśmy niemal w całości w namiocie Le Petite Maison dans la Praire i tym wydarzeniom poświęcimy dalszą część relacji, tutaj wspomnijmy jeszcze o dwóch zaskakująco pozytywnych imprezach piątkowych. Rewelacyjnie wypadł koncert RJD2, szczególnie w świetle jego ostatniej tragicznej płyty. Trzy lata temu RJ zagrał w Dour genialny didżejski set, lecz w międzyczasie odnalazł w sobie duszę piosenkarza, co w studio oznaczało klęskę, lecz na scenie sprawdziło się doskonale. Wraz  z zespołem RJD2 zagrał instrumentalnie sporo klasyków ze swoich poprzednich płyt producenckich, nawet w nowe kawałki wnosząc sporo energii. W efekcie, dopóki lider nie śpiewał, było rewelacyjnie. Szkoda jednak, że piętnastominutowy set na adapterach nie wypadł tak dobrze jak mógł, ze względu na zbyt ciche nagłośnienie sprzętu, którego nie uwypuklono na czas tego potencjalnie genialnego szuranego interludium. Na olbrzymie brawa zasłużył również Jimi Tenor, tym razem w funkująco-afrobeat’owym wydaniu, tworzący wraz z licznym zespołem i soczystym brzmieniem bardzo przytulną aurę.

W takim gatunkowym mętliku oscylowaliśmy cały piątek, by w sobotę i niedzielę znaleźć się w kalejdoskopie z jednej strony jeszcze bardziej barwnym, ale z drugiej – znacznie bardziej spójnym. Le Petite Maison dans la Praire okazał się być bowiem Dour w pigułce, lawirującym między estetykami gabinetem figur niekonwencjonalnych, progresywnych i autorskich. W samo sobotnie południe uderzyło belgijskie K-Branding, sympatyczny noise'owy free jazz, a może free jazzowy noise z ostrą gitarą. Po nich wystąpili dwukrotnie nasi włoscy znajomi z Zu, goszczący już nie raz na PopUp’owych łamach. Najpierw jako akompaniament dla Joe’ego Lally (dawniej basisty Fugazi) i jego piosenek – raz to podniosłych, raz stonowanych, nieodłącznie jednak wciągających i skłaniających do skupienia. Lally’emu na trasach towarzyszą różni muzycy i na pewno warto byłoby skosztować też innej aranżacji, gdyż jego kompozycje a la Zu, czyli zagrane na dwa basy i z saksofonem barytonowym zabrzmiały arcyciekawie. Po chwili przerwy nadszedł czas na Black Engine, czyli Zu z gitarzystą Eraldo Bernocchim i Mickiem Harrisem (tak, z tym Harrisem) na drugiej perkusji. Zgodnie z oczekiwaniami (sic!), na słuchaczy zwaliła się bezkompromisowa nawałnica poszarpanego hałasu, sonicznych kataklizmów i drenujących dekonstrukcji. Ta forma bez formy, pełna energii i ziejących noise’owych przestrzeni, oczywiście nie zgromadziła olbrzymich tłumów, ale tych nieprzypadkowych słuchaczy mogła wręcz zachwycić.

Po takim początku PopUp’owa wycieczka nie zamierzała już opuszczać Le Petite Maison, zwłaszcza, że na wieczór zapowiadał się jeden z najbardziej enigmatycznych i wyczekiwanych koncertów festiwalu – Griots & Gods. Projekt o podtytule Young Gods vs. Dalek, nie był jednak żadnym pojedynkiem, nie było w nim śladu konfrontacji, gdyż jego najbardziej wyraźną cechą i największą zaletą była współpraca i zrozumienie. Zainicjowana przez organizatorów francuskiego festiwal Eurockennes, supergrupa wystąpiła na kilku letnich festiwalach zachwycając widzów wrażliwością i spontanicznością interakcji między muzykami obu formacji, wywodzących się z pozornie odległych korzeni muzycznych. Nie przypadkiem jednak Daleka uważa się za najbardziej otwartego emce współczesnej sceny, a Young Gods za legendę już alternatywy wręcz,  a nie rocka czy industrialu. Panowie wspólnie zaaranżowali bowiem muzykę obu grup grając raz to numery z ostatniej płyty Dalek w zdumiewającej zespołowej reinterpretacji, raz to utwory Szwajcarów wzmocnione dwoma laptopami Daleka i Octopusa. Wręcz ciężko wyobrazić sobie bardziej namacalną ilustrację siły tkwiącej w tworzeniu muzyki, respekcie i otwartości obu stron kooperacji i stawiania sobie kolejnych wyzwań. Absolutna rewelacja.

Trzy kwadranse przerwy przed następnym koncertem pozwoliły ochłonąć i zagłębić się w świat Notwist. Muzycy tej formacji odwiedzają Dour niemalże co roku i choć do tej pory mogliśmy zobaczyć tam 13&God i Lali Puna, to na Notwist trzeba było czekać aż do tegorocznej edycji. Warto jednak było, gdyż wypełniony ciasno namiot wymościły pełne emocji i transu dźwięki, tonące w opatulających czerwieniach. Te dyskretne  brzmienia powoli opuszczały Le Petite Maison, jednak ich odejście było nieuniknione wobec nadchodzące kwartetu elektronicznych maestro: Luke Vibert, Autechre, Venetian Snares i Otto von Schirach.

Luke Vibert, lepiej znany jako Kumpel Aphex Twina, zaprezentował przyjemną selekcję IDMowych hitów, głównie z wytwórni Warp. Utwory Squarepushera, LFO czy samego Viberta były miłą, acz niewymagającą taneczną przystawką przed setem Autechre. Występując w kompletnej ciemności, duet wprowadził publiczność w świat przestrzeni nieeuklidesowych: skomplikowanych, minimalnych rytmów (choć jak na Autechre – bardzo tanecznych) i brzmień nie występujących nigdzie w przyrodzie. Fascynujące przestrzenie sprzężone Autechre ustąpiły miejsca spazmom Venetian Snares. Oczekiwaliśmy skrajnych przeżyć, jednak Aaron Funk w kawalkadach rytmu i drgawek przebił chyba każdą ekstremalną elektronikę, jaką słyszeliśmy do tej pory. Jego niewiarygodny zmysł rytmiczny pozwolił na oszałamiającą intensywnością i zwrotami akcji nawałnicę, która po dziesięciu minutach kazała postawić sobie pytanie, jak też tak piorunujący start można przełożyć na rozwój akcji. Jako że Venetian Snares potrafił zrobić to poprzez dalszą intensyfikację, okazało się, że spędzona z nim godzina minęła w mgnieniu oka. Choć na Otto von Schiracha nie starczyło nam już sił, zdaje się, że mężnie dotrzymywał kroku poprzednikom, gdyż naszemu belgijskiemu przyjacielowi powrót z jego setu zajął pół godziny, a dojście do siebie kolejną…

W normalnych warunkach po takim dniu warto trzeba byłoby zafundować sobie wolne od muzyki, ale nie w Dour, gdzie niedziela przyniosła kontynuację ekstremalnych doświadczeń. Na sam początek Merzbow grający już o 14.30 (sic!), co w festiwalowych okolicznościach oznacza koncert niemalże zaraz po śniadaniu. Paradoksalnie, jego skupiony i oczywiście potężny performance doskonale komponował się z wczesną porą i uważnym przyjęciem przez pokaźną grupę widzów, którzy przed długo wyczekiwane popołudniowe słońce przedłożyli spotkanie z japońskim mistrzem. Występujący po nim Sub Pop’owi punkrockowcy Thermals z Portland nie zawiedli, wnosząc sporą dawkę energii i chyba więcej rytmiki niż pozostali wykonawcy tego dnia w Le Petite Maison razem wzięci. Był to bowiem specyficzny oddech od awangard, które kontynuację miały w piekielnych Wolf Eyes. Bardzo amerykańscy w prezencji, rzeźnicy noise’u  nieco jednak rozczarowali. Co prawda ataki każdego kolejnego utwory były niemiłosierne,  lecz zabrakło tak potrzebnej w tego rodzaju muzyce ekstatycznego lub transowego pierwiastka, zmuszającego do pełnego się w niej zagłębienia.

W tym świetle ekstazą ostateczną było Sunn O))). Wręcz ciężko uwierzyć, że można grać tak niespiesznie, nisko i potężnie, tak mrocznie i przejmująco. Tych, którzy z zespołem nie mieli styczności mogę zapewnić, że we wszystkich powyższych wymiarach rzeczywistość Sunn O))) jest dziesięciokrotnie bardziej intensywna niż to, co sobie właśnie wyobraziliście. Klasycy drone-metalu na żywo to już nie duet lecz kwartet, nie tylko w prezencji, ale i w muzycznej formie wprost apokaliptyczny. Monochromatyczne, powolne i monumentalne formy, wibrujące arcynisko struktury wyciosane precyzyjnie z szorstkich gitarowych brył i złowieszczego wokalu, początkowo wprowadzające w zdumienie, z czasem nabierały wymiaru medytacyjnego. Koncert (?) skrajnie wymagający w odbiorze i polaryzujący reakcje, zmuszający do wyjścia lub pogrążenia się w zachwycie  -  i wówczas długo jeszcze rezonujący w trzewiach. Na swój sposób, było to kolejne symptomatyczne doświadczenie festiwalu w Dour. Jak widać, zdaniem niżej podpisanego, genialne.

Dłuższa chwila oddechu była niezbędna, by przygotować się na kolejne niesamowite i wyczekiwane koncerty, de facto wieńczące festiwal. DJ Shadow i Amon Tobin, grający zaraz po sobie… Czegóż chcieć więcej w kategorii didżejskich setów? Na Shadowa, który w Dour zagrał jedyny europejski koncert tego lata, niektórzy czekali dobrych kilka lat i cierpliwość ta została wynagrodzona pięknym przeżyciem. Jeśli ktoś obawiał się, że po ostatnim studyjnym zwrocie w stronę komercyjnego pląsania Shadow zapomniał, że jest poetą adapterów, jest bardzo małej wiary. Rewelacyjny miks muzyki z przeróżnych płyt artysty w niczym nie ustępował bowiem genialnej koncertówce „In Tune and On Time" sprzed kilku lat. Pozostaje wierzyć, że kiedyś wreszcie uda się zobaczyć Shadowa w Polsce. Z mojej osobistej perspektywy zaś przede wszystkim chodzi o to, by przeżyć to ponownie.

Zaraz po nim na głównej otwartej scenie Amon Tobin zagrał set totalnie ciężki. Inaczej niż dwa lata temu w Dour, tym razem Amon zagrał mało własnego materiału, bawiąc się jedynie finezyjnie smaczkami swych produkcji. W świetle fantastycznej ostatniej płyty artysty bezapelacyjnie jest czego żałować, ale z drugiej strony rytmiczny i niesamowicie potężny koncert udowodnił, że, nawet miksując nie swój materiał, Amon jest osobowością wielką i wywierającą piętno na graną przez siebie muzykę. Ten miażdżący i iskrzący detalami set dla kilkutysięcznej publiczności stanowił unikatowe połączenie sytuacji, w której jedni się doskonale bawią, a inni chłoną zafascynowani. Majstersztyk, po którym dalsze słuchanie muzyki tego łykendu nie miało po prostu sensu.

Tegoroczne European Alternative Music Event w Dour, mimo pozornego braku spektakularnych gwiazd, w większym nawet stopniu niż wcześniejsze edycje udowodniło, na czym polega tajemnica tej imprezy – unikatowy dobór niekonwencjonalnych wykonawców, olbrzymia otwartość po stronie organizatorów, muzyków i widzów, różnorodność estetyk, postaw i wrażeń poszukiwanych w muzyce. Coraz większe umiędzynarodowienie festiwalu tylko intensyfikuje to wrażenie. Każda z dotychczasowych pięciu odsłon, które dane było mi przeżyć, ujmowała innymi detalami w ramach konsekwentnie realizowanej wizji. Wydaje się, że nie ma lepszej okazji, by poznać Dour niż przyszłoroczna dwudziesta edycja…

Ps. Podziękowania dla Amelie i Pascala z Press Teamu za nieocenioną pomoc oraz dla całej backstage’owej ekipy za konwersacje i ich otoczkę.

[zdjęcia: Piotr Lewandowski]

DJ Shadow [fot. Piotr Lewandowski]
DJ Shadow [fot. Piotr Lewandowski]
Amon Tobin [fot. Piotr Lewandowski]
Amon Tobin [fot. Piotr Lewandowski]
Bright Eyes [fot. Piotr Lewandowski]
Bright Eyes [fot. Piotr Lewandowski]
Bright Eyes [fot. Piotr Lewandowski]
Bright Eyes [fot. Piotr Lewandowski]
Griots & Gods (Young Gods & Dalek) [fot. Piotr Lewandowski]
Griots & Gods (Young Gods & Dalek) [fot. Piotr Lewandowski]
Griots & Gods (Young Gods & Dalek) [fot. Piotr Lewandowski]
SUNN O))) [fot. Piotr Lewandowski]
SUNN O))) [fot. Piotr Lewandowski]
Wolf Eyes [fot. Piotr Lewandowski]
Wolf Eyes [fot. Piotr Lewandowski]
Wolf Eyes [fot. Piotr Lewandowski]
Merzbow [fot. Piotr Lewandowski]
Merzbow [fot. Piotr Lewandowski]
NoMeansNo [fot. Piotr Lewandowski]
NoMeansNo [fot. Piotr Lewandowski]
Joe Lally & Zu [fot. Piotr Lewandowski]
Joe Lally & Zu [fot. Piotr Lewandowski]
Joe Lally & Zu [fot. Piotr Lewandowski]
Black Engine [fot. Piotr Lewandowski]
Black Engine [fot. Piotr Lewandowski]
The Thermals [fot. Piotr Lewandowski]
Jai Alai Savant [fot. Piotr Lewandowski]
K-Branding [fot. Piotr Lewandowski]
Notwist [fot. Piotr Lewandowski]
The Rapture [fot. Piotr Lewandowski]
Rjd2 [fot. Piotr Lewandowski]
Rjd2 [fot. Piotr Lewandowski]
Jimi Tenor [fot. Piotr Lewandowski]
Jimi Tenor [fot. Piotr Lewandowski]
Jimi Tenor [fot. Piotr Lewandowski]
Slackers [fot. Piotr Lewandowski]
Slackers [fot. Piotr Lewandowski]
Bonobo [fot. Piotr Lewandowski]
Coldcut [fot. Piotr Lewandowski]