polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
FORGOTTEN SUNRISE Willand

FORGOTTEN SUNRISE
Willand

Nie znam powodów, dla których Forgotten Sunrise zmienił swoje muzyczne preferencje. Od blisko piętnastu lat wydają kolejne nagrania. Zaczynali od atmosferycznego doom/death metalu, jaki w pierwszej połowie lat 90. był w formie najwyższego rozkwitu. Teraz parają się zindustrializowanym synthpopem. Nagrali raptem dwa duże albumy i kilka mniejszych wydawnictw. Na "Willand" wspomnienia metalowych korzeni są już tylko w niektórych partiach wokalnych Andersa Meltsa. Dużo wspólnego estoński kwartet ma z dokonaniami Apoptygma Berzerk, Wolfsheim czy Covenant. Cała muzyka oparta jest na instrumentach klawiszowych, gdzie tylko dodatkiem są gitary, różne etniczne przeszkadzajki i damskie wokalizy. Raz jest patetycznie i mrocznie ("Dead Le Gends Among The Living"), by w kolejnym utworze zaskoczyć balladowym zacięciem ("Prophylactic EUthanAsia"). Gdyby album skrócić o połowę i wcześniej przefiltrować najlepsze pomysły, to "Willand" byłby wyjątkowo dobrą płytą. A tak dostajemy prawie 72 minuty muzyki, która raz potrafi przykuć uwagę (szczególnie pierwsza część krążka), by po chwili wywołać efekt senności ("Christ Your Name", "Manyone", "Very De:p Shortgun"). Na koniec zespół serwuje nam kwadrans grania instrumentalnego rodem z najciemniejszych zakamarków. Mam z tym albumem mały problem. Słowo "mały" może nie jest tu najszczęśliwszym określeniem - wiadomo, mali rządzą pełną gębą, ale wydaje mi się, że Forgotten Sunrise nie bardzo wie, co chce tak naprawdę grać. "Willand" to mieszanka wielu stylistyk, ale nie wszystkie one, ubrane w beaty, są na dłuższą metę do słuchania. Bywalcy tzw. gothotek będą z pewnością usatysfakcjonowani. U mnie duży dystans i jednak odsiew przy kolejnym przesłuchaniu.

[Marc!n Ratyński]