Przewidywalność zespołu Coldplay jest tak oczywista, że staje się to wręcz przerażające. Zespół, który praktycznie już od drugiej płyty powiela wzorce z poprzednich nagrań, wpadł w pętlę, z której nie chce lub po prostu nie potrafi wyjść. Długie przerwy w wydawaniu kolejnych krążków nie zmieniają tego, że łatwo przewidzieć co znajdzie się na kolejnych albumach.
I tak: że pojawią się utwory quasi-instrumentalne ("Life in Technicolor", "Chinese Sleep Chant")' fragmenty, które wróżą coś ciekawego, ale po chwili zmieniają się w kolejne kopie własnych dokonań ("Cemeteries of London"); tworzenie wrażenia, że zespół jest w stanie wymyślić coś nowego - za pomocą chociażby zmienionej sekcji rytmicznej czy wprowadzonej partii smyczków - ale w gruncie rzeczy w głowie snuje się wrażenie, że to już było nam dane słyszeć wcześniej ("Lost!", "Violet Hill"). Nie brakuje jak zwykle ballad, które dodatkowo nużą. Nie pomagają niby-ukryte utwory jak ten w "Lovers in Japan" czy "Yes!" i nawet przejście w "42" z klimatycznej melodii w bardziej rozpędzony utwór niczego tutaj nie wnosi. Całej tej płyty słucha się z nadzieją, że muzycy w końcu czymś zaskoczą, ale mimo możliwego pierwotnego wrażenia świeżości, rezultat jest taki jak na poprzednich krążkach - wtórność, wtórność i jeszcze raz wtórność. Ileż można powtarzać to samo? Jedyną zmianą są stroje członków zespołu i cała ta "rewolucyjna" otoczka, która tak naprawdę nie wiadomo czemu służy. Zagadkę pozostawia jeszcze przydługi tytuł sugerujący dwie alternatywne nazwy. Jeśli w istocie tak jest to pasuje tu raczej drugi człon - pomysły muzyków Coldplay już dawno zostały pochłonięte przez śmierć i jej przyjaciół.
Szkoda.
[Jakub Knera]