polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 BRAVE FESTIVAL 2009 - NIEKTÓRE MODLITWY ŚWIATA


BRAVE FESTIVAL 2009 - NIEKTÓRE MODLITWY ŚWIATA

 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]
 [fot. Ania Czerwińska]

Grzegorz Bral to człowiek, któremu można się oddać. Tak zrobiło już wiele grup etnicznych tkwiących na skraju zagłady, spowodowanej konfliktami, zmniejszającą się populacją, czy wchłonięciem przez kultury dominujące. Ci wyjątkowi ludzie przyjeżdżają w zaufaniu do Wrocławia, żeby pokazać jak kontaktują się z sacrum, czy też wyśpiewać prawdy swojej duszy. Zjawiają się tylko wtedy, kiedy dostaną wizy, co w tym roku nie udało się niestety trzem zespołom: Pieśniarzom z regionu Gourara, Tuareskim kobietom i dzieciom z Ruandy. Trzeba się z tym liczyć, kiedy sprowadza się do Europy gości z tak daleka.

W tym roku, mężczyźni plemienia Wagogo po raz pierwszy opuścili swoją wioskę. Przyjechali z Tanzanii na zaproszenie Brave Festiwalu, żeby, w tym święcie różnorodnych modlitw, obłaskawić duchy przodków- Milungu. Taniec, szalony taniec, śpiew i brzmienie fletu filimbi, różnych zeze, rogów i limb oczarowują jak dobrze wyreżyserowane przedstawienie, z tym, że mają w sobie prawdę prastarej kosmologii i formę powtarzanego od setek lat rytuału. Czuć na sali wibracje, grupa zbliża się do zgromadzonych, powitania, uśmiechy, można dać się oczarować i zaprzyjaźnić. Rytm. Capitol i Sala Gotycka na ul. Purkyniego zastępują ubitą ziemię. Inaczej wygląda rytuał, który przyjechał z Indii. Wrocławska Hala Stulecia, upał. Autobusy wypuszczają ze środka tłumy kibiców uzbrojonych w trąbki i gwizdki; biało- czerwoni maszerują do środka gmachu zaprojektowanego przez Maxa Berga na mecz Polska- Wenezuela. O 20:00 występ z pompą zaczyna Fontanna Multimedialna na Pergoli (tuż obok). Do trąbek dołącza się Wagner, do krzyków- światła. Tymczasem kolejna część kompleksu- Pawilon Czterech Kopuł, zmienia się w miejsce rytuału z Kerali. Grający na Chendach Hindusi próbują pokonać konkurencyjne dźwięki, rozpoczyna się taniec wcielonego bóstwa. Theyyam w mateczniku trwa przez tydzień. Tancerze od początku przygotowań są otoczeni przez tłum czekający błogosławieństwa, a goszczący w swoim ciele boga potrafią występować nawet dobę. Aby znaleźć Theyyam w Kerali trzeba nasłuchiwać. Nie ogłasza się czasu ani miejsca występów- należy ich szukać błądząc samochodem po okolicy, wyłapując z odgłosów dżungli dźwięki bębnów. Ten twardy, surowy "klik- cian" to Chenda, używana w tym regionie Indii podczas rytuałów. Tradycyjny obrzęd przeniósł się spod palmowych liści na betonową płytę. Tu miały miejsce rytuały poprzedzające wcielenie bóstwa: pieśni, post, bardzo staranny makijaż, nacieranie barwnikami, zakładanie kostiumu. Wszystko skrócone i dopasowane do czasu scenicznego występu, ale, tak jak w Indiach, można obserwować przygotowania, tylko potem trzeba grzecznie usiąść na trybunach, zamiast zbijać się w ciżbę wokół wcielonego Bóstwa. Przepisy przeciwpożarowe nie znają wyjątków dla tancerza rozrzucającego ogień zbyt blisko publiczności. I tak pozwolono na wiele- Boskie Naczynie przez chwilę płonął. Kollakaran (dosłownie: człowiek, który przybiera postać boga) podczas występu wchodzi w ogień, rozrzuca żarzące się liście palmowe i popiół- podziwiajmy! Jest pełen rozbuchanej siły, a jednak rozdaje zebranym drobne, różowe kwiatki- to właśnie błogosławieństwo. Jak w całych Indiach, i tu należy odwdzięczyć się za dar prezentem lub pieniędzmi, o czym na czas zostaliśmy poinformowani. Dałam Bogu cukierka.

Siódmy lipca. Szamanka z Korei przez ponad dwie godziny obłaskawia pogodę i powstrzymuje wiszącą nad Wrocławiem burzę. Odbywa się rytuał baeyeonsin-gut, który został wpisany na listę Południowokoreańskich Ważnych Nienamacalnych Dóbr Kultury. Chciano go odprawić na barce pływającej przy średniowiecznym Ostrowie Tumskim, niestety, z powodu wysokiego stanu wód zamknięto śluzy, uniemożliwiając tym samym odprawienie modłów tak blisko wody. Organizatorzy ustawili więc scenę na Bulwarze im. Xawerego Dunikowskiego, żeby szamanka mogła modlić się w intencji obfitych połowów - jak robi się to w ten jeden dzień w roku- przynajmniej z widokiem na rzekę. Enigmatyczne zaklinanie przestrzeni, pojedyncze dźwięki i zaklęcia robiły piorunujące wrażenie, kiedy szalał wiatr, a niebo rozświetlały błyskawice; cały ferment natury bez jednej kropli deszczu. Siły przyrody ścierały się nad majestatyczną katedrą, swoją prostotą uderzając w jarmarczny wystrój sceny; kolorowe światła i tasiemki, wśród których wirowała szamanka. Cóż tu poradzić na znikomą dostępność znaczeń, a w związku z tym- kulturową obcość wystąpienia? To był szalenie spokojny i długi rytuał o monotonnym przebiegu, pokazany w aranżacji godnej niezgorszego, niedzielnego kabaretu. Duchy, mimo zmiany scenerii z górzystej na nieco karykaturalną, obłaskawiono i Wrocław zyskał pomyślność na najbliższy rok, ale po ceremonii Kut widzę wyraźnie ile odwagi trzeba mieć żeby podobne wystąpienie przeprowadzić. Priorytetem organizatorów jest autentyczność obrzędu, ale to może nie wystarczyć widzowi, który jest uzbrojony w zdeterminowane kulturowo poczucie smaku, a wydał pieniądze żeby zobaczyć Przedstawienie. Pomarzliśmy. Odprawiający rytuał nie, bo obecnie do wspomagania nadprzyrodzonej wrażliwości używa się mocnego alkoholu. Nie tylko w Koreańskim Kut, podobne praktyki stosuje się chociażby w opisanym Theyyam. To była wymagająca noc, bo powściągliwa estetyka ponad dwugodzinnego obrzędu nie demonstrowała zawartej w nim mocy. Siły być może bardzo potężnej, o czym świadczy jedno z najpiękniejszych zdań tego festiwalu: Szamanka Kim Keum-hwa dowiedziawszy się o stanie Odry: "gdybym wiedziała wcześniej, coś bym z tym zrobiła".

Na festiwalu było jedno wydarzenie, któremu z kolei pomogło mocne uwiązanie w tradycji- to ceremonie Zikr otwarte wyłącznie dla kobiet. Coś intymnego zdarzyło się w Teatrze Współczesnym, kiedy modlitwy z wąwozu Pankisi we wschodniej Gruzji tańczyły między czarnymi ścianami Sceny na Strychu. Niesamowite było to, że wymawianie i wyklaskiwanie imion Boga, całkowita powaga sakralnego śpiewu, połączyła się z prywatnym obliczem modlących się Kistynek. Panie stały przed nami tak naturalnie, jakby właśnie wyszły przed swoją chatę. Ich twarze co chwilę rozbłyskały w szczerym uśmiechu. Podczas spektaklu dziewczyny rozmawiały i naradzały się jak na próbie. Wspólnie z nami świętowały, celebrowały etniczno- religijną różnorodność swojego domu. Serdecznie. Modlitwa brzmiała po arabsku i kistyńsku, co jednak nie stwarzało barier między widownią a muzyczkami. Byłyśmy zachwycone podziałem ze względu na płeć, ciała stały się swobodniejsze, podobnie uśmiechy."W końcu same" słyszałam. Jak w hammamie.

To, że apel gruzińskich kobiet jest polityczny- intencja to pokój na Kaukazie, gdzie fala uchodźców z Czeczenii wznieciła, na tych tolerancyjnych przez wieki terenach, pożar uprzedzeń i konfliktów, pokazuje, że interesują je kwestie społeczne, że są świadome sytuacji i odważne na tyle, by głosić własny światopogląd. To było nie tylko intymne spotkanie z codziennością świata Islamu, prawie nieobecnego w polskiej teraźniejszości, zobaczyłyśmy też bezpretensjonalne wołanie o sprawę wielką i inną- zwyczajną- żeby przyjechać do Pankisi dla jego przyrody. Bo baza turystyczna to praca dla bezrobotnych, a w perspektywie- szpital.

Tybetańscy mnisi z klasztoru Sherab Ling w Indiach też przyjechali jako ambasadorowie pokoju. W intencji mieszkańców Wrocławia i gości Brave'a usypywali mandalę w galerii BWA Design na ul. Świdnickiej. Ponieważ jest to główna aorta miasta, tłumy przechodniów mogły oglądać powstawanie piaskowego cuda, ale też podziwiać rytualne tańce Cham na zewnętrznej scenie, którą organizatorzy ustawili przed budynkiem. W buddyzmie tantrycznym bowiem tańczy się na zewnątrz, przed relikwiarzem. Ciekawscy mieli okazję przyjrzeć się ołtarzowi, dotknąć książeczki ze wzorami piaskowych mandali, a każdy- zaczepić któregoś z mnichów i chwilę porozmawiać. Dzięki kolorowym szatom i egzotycznej aparycji, przez tych kilka dni, bracia byli najpiękniejszą ozdoba miasta, kiedy tak przechadzali się rynkiem idąc do Mc Donald'sa po Colę, czy wieczorami, sącząc piwo w klubie festiwalowym (co niejednego zdziwiło).

Wróćmy jeszcze na moment do Afryki, żeby poznać wybitnego instrumentalistę. To Tumani Diabate z Mali. Od ponad siedemdziesięciu pokoleń jego rodzina przekazuje z ojca na najstarszego syna umiejętności grania na dwudziesto jedno strunowej harfie zwanej kora. Artysta, choć szanuje tradycję, wyłamuje się z niej ucząc, oprócz potomka, grupę czterdziestu młodych muzyków w Malijskim Konserwatorium Muzycznym. To praca dla małoletnich z rodzinnego miasta Bamako. Tumani to sama serdeczność- uśmiechnięty, otwarty, zakochany w ludziach. Tak właśnie w przerwie koncertu tłumaczył nam czym się zajmuje. Kora związana jest z bogatym dziedzictwem oralnym, które przez wieki rozwijało się podczas wędrówek ludów, świąt i wojen. Tumani jako kolejny muzyk z tej szlachetnej, patrylinearnej tradycji opowiada te prastare pieśni. Koncertuje na całym świecie mówiąc o kulturze swoich przodków, ale też, wraz z zespołem, sięga po współczesne gatunki muzyczne: jazz, funk, flamenco i tworzy z nich koktajl, gdzie obok tradycyjnych instrumentów takich jak kora, balafon, usłyszymy perkusję czy elektryczną gitarę. Tumani gra na najważniejszych, europejskich festiwalach muzycznych, a w 2006 r. otrzymał nagrodę Grammy. Muzyka, którą wykonuje łączy tradycyjne elementy wykonywane na korze solo i eklektyczne granie zespołowe. Podczas występu, publiczność, w ślad za dyrektorem Grzegorzem Bralem, wskakiwała na scenę żeby tańczyć. Z ogromna radością śpiewaliśmy też dość banalny refren: "I love you, see you again tomorrow". Diabate zaktywizował szeregi wciśnięte w czerwone fotele Capitolu. Po wszystkim powietrze było lżejsze.

Zakończenie festiwalu Wszystkie Modlitwy Świata, to trzy zupełnie różne głosy. Jako pierwszy wystąpił ze swoją elektroakustyczną harfą Andreas Vollenveider. Przyjechał z koncertem, łatając dziury powstałe w programie po tych, którzy nie zdołali dotrzeć do Wrocławia- pieśniarzach z regionu Guarara i Tuareskich kobietach grających na Imzad- świętym instrumencie Sahary. Zjawił się tu, ponieważ od dawna współpracuje z Ropa International, a Brave w tym roku sprowadził do siebie jej podopiecznych z Nepalu- wychowanków domu dziecka w Katmandu. Szwajcarski muzyk manifestował swój bliski związek z działalnością organizacji dość bezpośrednio. Podczas jego koncertu pojawiły się fotografie osieroconych maluchów, aż w końcu kolorowo ubrani, młodzi tancerze weszli na scenę ze swoją etniczną choreografią, dając przedsmak tego, co dwie godziny później można było zobaczyć na scenie letniej Teatru Lalek. Tam, razem z protegowanymi Breakdance Project Uganda i kilkorgiem dzieci z Polski pokazali, wypracowany wspólnie w ramach projektu Brave Kids, program artystyczny. Ten zwrot, wyjęty trochę z socrealistycznego języka, przywołuje na myśl obchody rocznic w miejskim domu kultury. Używam go nie bez powodu, bo całość nie mogła zaspokoić apetytu smakosza na multikulturowe widowisko. Za to poznać było dziecięcą, a więc trochę naiwną, wrażliwość i estetykę kiczu- w kostiumach czy doborze piosenek. Wyglądało to tak:
Najpierw pojawiły się wszystkie dzieciaki, taneczne intro zrobiły polskie dziewczyny, potem grupa z Ugandy roztańczyła się ewolucyjnie. Poważnym Bboys i Bgirls brzmiała do tańca mieszanka hip hopu, popu i r'n'b, maluchy były niezwykle zwinne, bawiły się konwencją, budowały narrację do swoich popisów, nie zabrakło też zalotności i hołdu dla niedawno zmarłego Króla Popu. Wszystko ze zmienną dynamiką, zaskakujące. Od czasu do czasu, do pomocy przychodziły kolorowane światłem kłęby dymu. Kolejny punkt-" od bezdomności do samodzielności"- pantomimiczna opowieść wychowanków Rokpy o drodze ich samych i ponad dziesięciu tysięcy podobnych im dzieci, uratowanych z ulicy. Zdjęcia z Nepalu, na nich zmarznięte, spłakane, małe sieroty. Piosenka Leonarda Cohena- solo w wykonaniu młodego gitarzysty z Katmandu. Potem tradycyjny kobiecy taniec z tamtego regionu. Dalej- wspólne śpiewanie do gitary- zupełnie jak przy ognisku- i na koniec furiacka zabawa, w której mieszały się breakdance, pop i rozbrajające elementy rodem z Bollywood. Teraz był czas na uściski z dyrektorem festiwalu, ukłony za oklaski. Tak wybrzmiała misja BRAVE KIDS, którą rozpoczęto w tym roku. Dobrze, że wejście na ten pokaz nie było biletowane, bo, jak wiadomo, wzruszając ludzi, otwiera się im serca.

Mimo naprawdę dobrych momentów, w finale widać było sentymentalny pasztet. Piszę to z bólem serca, bo sam projekt i zaangażowanie stron jest nie do przecenienia. Mówienie o głodzie, wojnach, biedzie, czy braku edukacji to rzecz potrzebna w naszym egocentryczno- nacjonalistycznym społeczeństwie. W tym wypadku rzecz jest etycznie, nie artystycznie ważna i myślę że publiczność tego święta potrafi to docenić.

Niby na deser po prostej opowieści dzieci, na dużej scenie Teatru Lalek wyczekiwany koncert- El Quadro Flamenco i La Kaita. Sam koniec festiwalu zapomina o rytuale na rzecz piękna muzyki i wybornego, cygańskiego głosu. Sala jest przepełniona, temperatura o której można opowiedzieć krótko: za gorąco, muzycy wchodzą na scenę, a wygłodniała dźwięków publiczność wita ich morzem braw, ustawianie sprzętów, już samo strojenie wywołuje emocje. Maria de los Angeles Salazar Saavedra sprawdza mikrofon. Kciuk w górę. Za mało na odsłuchu. Jeszcze raz. Wciąż za cicho. Jeszcze raz. Mija kilkanaście minut. Zdenerwowana artystka wychodzi za kulisy. Ludzie stają się podejrzliwi. La Kaita wraca, dalej próbuje wymóc na dźwiękowcu głosniejszy odsłuch. Publiczność pomaga i tłumaczy hiszpański kierując głos w górę na skołowanego mężczyznę ze sprzętem. Dziewczyna z pierwszego rzędu nie wytrzymuje i zdecydowanym krokiem idzie na górę. Coś się zmienia. Długo trwa zanim śpiewaczka z zaciśniętymi szczękami zajmie miejsce przy reszcie zespołu, ale w końcu siada. Zaczyna Alejandro Vega. Od pierwszego momentu ten występ to ekstaza, najwyższy profesjonalizm, odsłanianie duszy. Flamenco z Badajoz. Tancerz Antonio Silva, El Pelegrino, ujarzmia przestrzeń obcasem i ramieniem, niby tornado. Kiedy La Kaita zaczyna śpiewać, jej opowieści wyciskają łzy, burzą sumienie; sama, w uniesieniu, niemal zrywa z siebie koszulę. Może niektórzy z Was pamiętają ostatnia scenę z "Latcho Drom" Tonego Gatlifa. Jest to muzyczna pielgrzymka ciągnąca w ślad za cygańskim taborem, włóczęga, którą rozpoczynamy w Indiach, żeby w końcu dotrzeć do Hiszpanii. Upalny dzień na peryferiach, zamurowują okna i drzwi, aby lud Roma opuścił to miejsce. Panorama miasta. Błękitne niebo, twarz i głos- to ona. Niewymazywalna barwa żalu. Ostatnia skarga, jakże piękna.

Tak jest i tutaj, publiczność, w dużej części usadowiona na podłodze i schodach, przeżywa chwile upojenia. Jeszcze! Furiacki głos wraca, artyści wstali, razem klaszczą i tańczą, ludzie są jak w transie i takimi zostają po koncercie. Później, w Klubokawiarni Mleczarnia gdzie zorganizowano pożegnalny bankiet, spontaniczny występ przy świecach. Przy najgorszym stoliku, tuż obok toalet, za nic mając gorące przystawki, rozbawione tłumy i Dj'a, muzycy robią swoje. Kto się w porę zreflektował ten siedzi z nimi, inni wchodzą na krzesła, stoły, albo sobie na plecy, żeby spić jeszcze odrobinę śpiewu z ust La Kaity.

Wrocław w tym roku jest polską stolicą festiwalową i, co cieszy mnie najbardziej, szczególnie dba o widza zainteresowanego teatrem czy, w szerokim rozumieniu tego terminu, sztukami performatywnymi. Po Premio Europa per il Teatro, Giving Voice i festiwalu Świat Miejscem Prawdy, na którym zobaczyliśmy m.in. spektakle Petera Brooka, Piny Bausch, Richarda Schechnera czy Eugenia Barby (święta związane z Rokiem Jerzego Grotowskiego), Grzegorz Bral sprowadził tu wibrujące od rytualnej energii cząstki odległych kultur; ludzi- szamanów, którzy odsłonili przed nami sacrum, niekoniecznie związane wprost z pierwotnym, religijnym znaczeniem. Tegoroczna edycja Brave Festiwalu pokazywała modlitwę w tym wyjątkowym, szerokim sensie, gdzie liczy się też całkowite oddanie. Świadkowaliśmy skodyfikowanej ekspresji różnych kultur, podziwiając jej perfekcyjnie dopracowana formę.

I jeszcze jedna rzecz, od lat, cały dochód ze sprzedaży biletów przeznaczony jest na pomoc tybetańskim dzieciom- nie dlatego, ale spotkacie mnie tu za rok.

[Ania Czerwińska]