Kiedy pierwszy usłyszałem muzykę zespołu Twilite jakiś rok temu, od razu zwróciła moją uwagę. To były wczesne utwory demo zespołu, które puszczone gdzieś na jednej z imprez przyciągały od pierwszych dźwięków swoim charakterystycznym, akustycznym brzmieniem. Od tego czasu historia tego duetu szybko nabierała tempa - grupa nagrała debiutancki album w studiu braci Kapsa, zagrała sporo koncertów, a przede wszystkim zaczęła być kojarzona i na swój sposób wypłynęła z racji faktu, że songwriterstwo w Polsce nie jest dość popularnym nurtem. O życiu na emigracji, klimacie utworów na "Bits & Pieces", historii szybkiej kariery rozmawialiśmy z zespołem przed ich wiosenną trasą koncertową. Efekty możecie zobaczyć poniżej.
Wasza płyta "Bits & Pieces" kojarzy mi się z "Sung Tongs" Animal Collective - przede wszystkim za sprawą fenomenalnie nakładających się wokali i partii gitar. Tylko że tamta płyta zdaje się być o wiele bardziej zabawowa, optymistyczna...
[Paweł] To bardzo miłe być porównanym do "Sung Tongs", bo jest to akurat moja ulubiona płyta Animali. Nie wiem, czy takie porównanie ma sens, jeśli już to rzeczywiście jedynie ze względu na te korelacje między gitarami i wokalami, jednak wydaje mi się, że my mamy nieco inne podejście do melodii i kompozycji. Nasze piosenki są dosyć tradycyjnie skonstruowane. Zdarza nam się co prawda nieco odpłynąć w rejony powiedzmy "psychodeliczne", jednak nie sięgamy tak wysokich chmur jak Panda z kolegami (śmiech).
[Rafał] Ja słucham Animal Collective dopiero od niedawna i jeszcze chyba nie wpłynęli na moją "podświadomość kompozycyjną" ale tak jak u nich korelacje i nakładanie się melodii to wypadkowa "geniuszu" i zabawy kompozycyjnej, u nas jest to niezbędnik, aby uzupełnić braki w tradycyjnym składzie zespołu. Zawsze dokładając swoje partie do melodii Pawła, staram się, na ile się da, aby efekt końcowy nie dawał poczucia niedosytu instrumentalnego.
Muzycy z Animal Collective we wkładce do tej płyty napisali, że "to krążek opowiadający o powracaniu do starego domu i nicnierobieniu ze znajomymi". Jak wy byście opisali "Bits & Pieces"?
[Paweł] "Bits & Pieces" nie opowiada jednej konkretnej historii. Ta płyta jest zlepkiem historii i przeżyć zgromadzonych na przestrzeni ostatnich kilku lat. Nie ma co ukrywać - teksty w większości opowiadają o niespełnionych miłościach, uczuciach z nimi związanych i dotyczą różnych historii z różnych etapów życia, stąd też tytuł płyty. Chyba można powiedzieć, że ten album to swego rodzaju nasz niechronologiczny, osobisty pamiętnik i zamknięcie kilku rozdziałów z przeszłości.
Płyta wydaje się brzmieć bardzo nostalgicznie - można w niej wyczuć swego rodzaju tęsknotę, sentymentalizm. Czy to dobry trop? A jeśli tak to za czym ta tęskota?
[Paweł] Na pewno w jakimś stopniu tak. Będąc od kilku lat "na obczyźnie" tęsknota za rodzinnymi stronami i przyjaciółmi z młodzieńczych lat się nasila. Obydwaj z Rafałem w takich momentach mamy odruch chwytania za gitarę, często wtedy powstają piosenki, stąd taki w nich klimat. Dla nas to najlepsza i najbardziej naturalna forma wyrzucania z siebie kumulowanych emocji. Na co dzień nie jesteśmy takimi "dołersami", jak by się mogło wydawać (śmiech). A inna sprawa to fakt, że pisanie wesołych piosenek po prostu nam nie wychodzi.
[Rafał] W życiu chyba nie wymyśliłem wesołej melodii (śmiech), widać taka moja wewnętrzną natura. Paweł ma podobnie i dlatego tak dobrze się rozumiemy. Granie połączone ze śpiewaniem to chyba najlepsza forma wyrzucania z siebie emocji. Na co dzień nie płaczemy po kątach i nie nosimy czarnych bluz z przepastnymi kapturami. Raczej gadamy głupoty i śmiejemy się co 15 minut, ale widać, że przy tworzeniu wychodzą z nas tylko te melancholijne przypadłości.
Wasza początkowa współpraca odbywała się przez Internet. Opowiedzcie jak to wyglądało i czy to w ogóle dobry sposób wspólnego działania - jedna osoba nagrywa określone partie, druga coś dodaje? Ustalaliście to wcześniej, czy w zależności od tego co stworzył jeden z was, drugi uzupełniał o swoje partie? Jak to wyglądało?
[Paweł] Tak, był to krótki i dość uciążliwy etap na samym początku naszej wspólnej działalności. Zaczęło się to tak, że nie mając nic lepszego do roboty w moim rodzinnym Biskupcu, zacząłem zupełnie amatorsko nagrywać swoje piosenki na głos i gitarę. Znając Rafała od kilku lat wiedziałem, że mogę liczyć na jego wytrawne ucho w ocenie tych kawałków. Wysłałem do niego kilka próbek, on uznał, że może coś do nich dorzucić, dograł kilka swoich pomysłów na dodatkowe gitary, odesłał ścieżki do mnie i tak powstały pierwsze utwory. Cały proces stał się dużo prostszy po decyzji o przeprowadzce do Dublina, gdzie w końcu na bieżąco mogliśmy konsultować swoje pomysły.
[Rafał] Głównie w zależności od tego, co stworzyła pierwsza osoba powstawała zacieśniona melodycznie, spójna całość. Zawsze mówiłem do Pawła, gdy zagrał nowy utwór, że "może ukręcę z tego gówna jakiś tort" (śmiech). Przykładowo cała gitarowa końcówka "Don't" została wymyślona pewnego skacowanego poranka w Krakowie. Przez ponad pięć minut stukałem ręką w miskę żeby dorobić potrzebny beat, ponakładałem z 8 trzeszczących, zlewających się ze sobą partii gitar i wysłałem to do Pawła. Gdybyśmy byli wtedy razem na miejscu pewnie nic by z tego nie wyszło i utwór trwałby 2 minuty, bo Paweł ma tendencję do ograniczania ilości zawartych melodii. Lepiej tworzy się na miejscu, ale ciężko powiedzieć czy efekt końcowy nie jest uboższy gdy nie pracujemy nad utworami w samotności.
Później przeprowadziliście się do Dublina. Kawałki na "Bits & Pieces" to w dużej mierze nagrania z dwóch lat kiedy tam przebywaliście - można to odebrać jako swego rodzaju muzyczny dziennik, pamiętnik? Jak emigracja wpłynęła na waszą muzykę?
[Rafał] Emigracja z pewnością wpłynęła pozytywnie na powstanie albumu i nasze kompozycje. Wiem, że Paweł ma inaczej i lepiej tworzyło mu się w Biskupcu, ale do mnie od początku przebywania tutaj niemal codziennie napływają do głowy nowe pomysły. Zbieram to, nagrywam i coś z tego robię, gdy wyczerpie się wena. Dzięki pracy tutaj mogliśmy także pozwolić sobie na sprzęt do nagrania zjadliwie brzmiących utworów, które zostały zauważone i doprowadziły do finalnego "sukcesu".
A na ile odczuwalny jest klimat tego przebywania za granicą na płycie?
[Rafał] Zakładam, że w bardzo dużej mierze nie zdajemy sobie sprawy, jak wielki wpływ miał na nas łatwy dostęp do oglądania występów niemal wszystkich naszych ulubionych wykonawców na koncertach w Dublinie. Przez trzy lata byliśmy na ponad siedemdziesięciu koncertach. To, że życie jest tutaj łatwiejsze materialnie i ludzie są bardziej przyjaźni, też wpływa na samopoczucie i kompozycje.
Jak w takim razie zainteresowali się wami Bracia Kapsa proponując wam wizytę w studiu i nagranie płyty...
[Paweł] Stało się to za sprawą Myspace. Po prostu, któregoś dnia bodajże Bartek napisał nam na profilu, że bardzo im się podoba to, co gramy i że z chęcią by nas kiedyś nagrali. Byliśmy oczywiście mocno zaskoczeni i uradowani takimi słowami. Płytę "Cigarette Smoke Phantom" Something Like Elvis zawsze zaliczaliśmy do naszych ulubionych spośród polskich albumów, a tu takie słowa. Jednak zanim doszło do zrealizowania nagrań minęły prawie dwa lata. Szlifowaliśmy w tym czasie piosenki i układaliśmy się życiowo. Nie mieliśmy specjalnie ciśnienia, żeby tę płytę nagrać jak najszybciej i za wszelką cenę. Aż w końcu nadarzyła się okazja, wsiedliśmy w samolot, skorzystaliśmy z niej i jesteśmy Kapsom ogromnie wdzięczni za umożliwienie nam rejestracji krążka.
To trochę taki paradoks - nie ma was w Polsce, jesteście początkującym zespołem, a w bardzo krótkim czasie udało się wam nagrać i wydać debiutancki krążek, o którym jest dość głośno. To chyba niemały sukces?
[Paweł] Jakoś specjalnie o tym nie myślimy. To może trochę dziwne, czasami rzeczywiście sami się śmiejemy, że ni z gruchy ni z pietruchy mamy płytę, grywało nas Polskie Radio, przed sobą mamy dość intensywną trasę koncertową, a do nas jakoś to wszystko nie dociera. Oczywiście cieszymy się na to wszystko, jest to w jakimś stopniu spełnienie naszych młodzieńczych marzeń, jednak będąc dość daleko od wszystkich wydarzeń ciężko się tym emocjonować. Najbardziej cieszy nas fakt, że w zasadzie wszystko to dzieje się dzięki naszej muzyce.
[Rafał] Jakiekolwiek odczucia "sukcesu" dają nam w tej chwili znajomi, dobre recenzje i pozytywne komentarze w Internecie. Nie mamy pojęcia, jakbyśmy się czuli z tym wszystkim i jak by to wyglądało, gdybyśmy byli w Polsce. Myślę że trasa da nam ogląd sytuacji, ale długo się tym nie nacieszymy bo zaraz po niej wracamy do Irlandii.
W naszym kraju songwriterskie granie nie jest dość popularne, może stąd w jakiś sposób wyróżnia was to na rodzimym rynku? Chociaż z drugiej strony ostatnio coraz więcej tego typu muzyki można u nas usłyszeć...
[Paweł] Zgadza się, wciąż ciężko w naszym kraju znaleźć cokolwiek ciekawego na tym poletku. Mam nadzieję, że jesteśmy jaskółką zwiastującą nadejście wiosny w tym rejonie (śmiech). Polski rynek, z tego co obserwuję, zaczyna w końcu kiełkować w pozytywnym kierunku, może nie jest to jeszcze wysyp świetnych bandów, ale słychać coraz lepsze osłuchanie wśród grającej młodzieży, dużą otwartość i umiejętność czerpania z dobrodziejstwa szerokiego dostępu do muzyki.
Skoro mieszkacie w Dublinie to wypada zapytać czy jakoś promujecie swoją muzykę w Irlandii. Jeśli tak, to z jakim zainteresowaniem się spotyka?
[Rafał] Próbowaliśmy dosyć intensywnie zacząć grać "regularne" koncerty w Dublinie i jakoś wypromować album, ale z braku dystrybucji i znajomości niewiele z tego jak do tej pory wyszło. Udało nam się zagrać kilka pomniejszych występów w klubach wraz z innymi akustycznymi śpiewającymi szarpidrutami, ale singer-songwriterów jest tutaj masa i to nie pomaga jakkolwiek się przebić. "Ładnie chłopcy, bardzo fajna muzyka" słyszymy, ale nie idą za tym żadne wymierne korzyści i sukcesy, ot po prostu dwóch kolejnych chłopaczków z gitarami.
Jak wygląda przyszłość Twilite ? Niedługo zagracie trasę koncertową, a co później? Czy dwuosobowy skład wyłącznie z gitarami to dla was optymalna wersja grania czy planujecie jakieś zmiany?
[Rafał] Wrócimy z trasy do Dublina z pewnością wyczerpani i potłuczeni emocjonalnie świadomością określenia się w najbliższej przyszłości. Trasa była planem i priorytetem na najbliższy czas, ale nie mając pozytywnej woli dłuższego przebywania za granicą, bez możliwości łatwego powrotu do Polski, może być ciężko. Prawdopodobnie ta bezsilność i trudności dobrze wpłyną na tworzenie nowych utworów, ale jeszcze nie mamy pojęcia jak to się poukłada.
Na dzień dzisiejszy taki skład zespołu jest dla nas optymalny, łatwy do operowania, ćwiczenia, grania koncertów. Jeśli przy potencjalnej drugiej płycie poszerzymy skład to chyba jedynie gościnnie na potrzeby studyjne. Chcielibyśmy wrócić do Polski jak najszybciej i może się to przydarzyć, gdy tylko uda nam się podreperować materialnie, na razie jest to jednak niemożliwe. Kupujcie płyty a przylecimy już jutro! (śmiech)
[Jakub Knera]