Po nieco rozczarowującej dwudziestej edycji festiwalu w Dour, tegoroczny, zupełnie nie-jubileuszowy festiwal powrócił do wielkiej formy. Dour nie tylko zasługuje na swą nazwę European Alternative Music Event, lecz jest także najbardziej eklektycznym z dużych europejskich festiwali. Na dwóch dużych otwartych scenach i w czterech namiotach przez cztery lipcowe dni występuje około 200 artystów, prezentujących arcyszerokie spektrum współczesnej muzyki – od wszelkiej maści grania gitarowego, przez awangardę i eksperyment, po reggae, ska, hip-hop i tony elektroniki.
W tym roku wydatnie zwiększono rozmiar jednego z namiotów, w którym mieściło się aż 8-9 tysięcy osób, dzięki czemu w kilku koncertach dużego kalibru (Isis, Meshuggah, Animal Collective, Boss Hog, EPMD) mogło uczestniczyć wielu widzów, bez konieczności przesuwania ich na, często jednak pozbawione intymności i bezpośredniego kontaktu, otwarte sceny.
Charakterystyczny dla Dour jest także megaimprezowy kemping dla 30 tysięcy osób, który wydaje się przeciwieństwem grzecznego pola namiotowego na znacznie bardziej popularnym w Polsce Pukkelpopie. Dour od kilku lat jest festiwalem kompletnie wyprzedanym, na którym każdego dnia bawi się trzydzieści kilka tysięcy osób, tworząc faktycznie unikatową atmosferę miejsca gromadzącego niezwykle zróżnicowaną publiczność.
W Dour doskonale widać również tę właściwość letnich festiwali, której na rodzimych festach ciągle brakuje – festiwal jest sposobem na miłe spędzenie łykendu na konsumpcji bynajmniej nie tylko muzyki. Bardzo więc cieszy tam pierwszorzędna oferta gastronomiczna i położony w ustronnym miejscu ogródek ze specjalnymi belgijskimi piwami.
Zajmijmy się muzyką – ponieważ działo się naprawdę dużo, najpierw z trudem wybrane top5 imprezy – Deerhoof, Isis, Aphex Twin & Hecker, Animal Collective, Boss Hog. Przyznaję, że każdy z tych bandów już widziałem wcześniej, ale koncerty w Dour były specjalne, niemal wybitne.
Otwierający imprezę czwartek z reguły ma charakter rozgrzewkowy, działa wtedy tylko jedna z dwóch scen otwartych, a w namiotach dominują didżeje. Tym razem jednak główną atrakcją była metalowa triada Amenra – Meshuggah – Isis we wspomnianym już, potężnym namiocie ClubCircuit. Amenra przegapiłem robiąc wywiad z Isis, który możecie przeczytać w tym numerze, a Meshuggah było dość nużące – precyzyjny koncert bez werwy. Za to na koncercie Isis desperacji, pochłaniającego brzmienia i emocji było co niemiara. Set złożony głównie z nowego materiału, urozmaiconego 2-3 „hitami” z płyt poprzednich, pokazał, że nawet słabsze kompozycje z „Wavering Radiant” na żywo wypadają pięknie. Isis wymaga dobrych warunków dźwiękowych, odsłaniających głębię muzyki i koncert w ClubCircuit był wspaniałym połączeniem perfekcyjnego brzmienia z intensywną atmosferą.
Urokiem Dour jest też to, że możliwość występu na głównych scenach w optymalnej porze mają wykonawcy, którzy na innych festach lądują gdzieś na scenie bocznej albo prażą się w pełnym słońcu dla rozleniwionej publiki. Taką okazję fantastycznie wykorzystała w tym roku Santogold, która zagrała rewelacyjny koncert na The Last Arena. Zaczęła od utworu, który zaśpiewała na płycie Major Lazer, potem było już tylko lepiej. Wcześniej w jednym z namiotów zaskakująco fajne na żywo okazało się The Qemists. Obawiałem się, że ich muzyka na żywo będzie płaska, plastikowa, ale na szczęście było inaczej – żywe gitary i bębny były dobrym fundamentem dla energii nieokiełznanej pary wokalistów.
Piątek 17ego lipca był jednym z najwspanialszych festiwalowych dni w moim życiu. Rozpoczął się już o 14-ej koncertem St. Vincent, a zakończył o 5 rano wraz z wybrzmieniem spazmów Bogdana Raczyńskiego. Na koncert St. Vincent cieszyłem się ogromnie i wspominam go bardzo ciepło, jednak muzyka i sceniczna osobowość Annie Clark wymaga bardziej dyskretnego otoczenia niż festiwalowy namiot w środku dnia.
Resztę piątku spędziłem w ClubCircuit, gdzie najpierw zagrało trio What's Up? Jest to projekt niejakiego Robbie'go Moncrieffa, który swego czasu grał w zespole Marnie Stern, nagrywał ostatni album Dirty Projectors, a samemu gra muzykę instrumentalną, przywodzącą na myśl Battles – choć spokojniejszą, czy Pivot – choć nie tak elektroniczną. Bardzo ciekawa i obiecująca rzecz – o What's Up? więcej w kolejnym numerze. Następnie Marnie Stern zagrała dużo lepszy koncert niż na Primavera Sound, choć brak Zacha Hill w jej koncertowym zespole był równie dotkliwy. Jednak w Dour Marnie zagrała fajnie, dynamicznie i całe szczęście dobrze słychać było jej gitarowe ekwilibrystyki. A publiczność była tym wszystkim zainteresowana, co niekoniecznie miało miejsce na Primaverze.
Znajomy muzyk powiedział mi kiedyś, że grać z Deerhoof na jednej scenie to samobójstwo dla zespołu. Faktycznie, przy ich porywającym występie w Dour niemal wszystko inne wydawało się sztywne, pozbawione radości grania i scenicznej fantazji. Brzmienie, ekspresja, interakcja między muzykami i zabawa muzyką osiągnęły w wydaniu Deerhoof poziom dostępny nielicznym, a kulminacją był rozbrajający kower Going Up the Country z repertuaru Canned Heat, w którym maleńka wokalistka Satomi zasiadła za perkusją, a gitarę i wokal przejął bębniarz Greg Saunier. Majstersztyk. Nawet ich akustyk uznał, że był to ich najlepszy koncert w ostatnim czasie.
Gdy zatem popędziłem na Last Arena zobaczyć Dillinger Escape Plan, ten ekspresyjny przecież na żywo zespół wydał mi się wyreżyserowanym chaosem, w którym zbyt często muzyka schodzi na drugi plan. Nie ta wyobraźnia muzyczna i nie ta umiejętność rozwijającej dekonstrukcji utworów, co w wydaniu Deerhoof. Zaraz po DEP wróciłem do ClubCircuit na ...And You Will Know Us by the Trail of Dead, którzy podobnie jak w 2005 roku zagrali w Dour magiczny koncert, chyba wręcz powyżej swych możliwości. Niespecjalnie przejmując się swoją nową płytą zagrali przekrojowo i poświęceniem, z miejsca porywając publiczność.
Po tym wieczornym maratonie należało ochłonąć przed rozpoczynającym się o 22.30, półtora godzinnym koncertem Animal Collective. Nawet jeśli „Meriweather Post Pavillion” jest płytą przereklamowaną, aczkolwiek świetną, to koncerty AC zdecydowanie bronią się same. Mocno improwizowane plątaniny dźwięków przekształcają się w luźne adaptacje utworów, a w trakcie koncertów nie wiadomo, czy bardziej cieszą nieznane pasaże, podrasowane nowe utwory, czy de facto zaaranżowane na nowo starocie jak Grass. Rewelacja.
Fuck Buttons, przejmujący scenę po AC wypadli kiepsko, siłą rzeczy trochę przez porównanie z poprzednikami. Jednak po raz kolejny nie przekonali mnie swym scenicznym performansem, któremu brakuje życia i nie jest w nim jasne, co też brytyjski duet na scenie wnosi do swych studyjnych noise'ów. Odgrywanie to za mało. Zwrot w stronę rytmu, teraz widoczny także na albumie „Tarot Sport”, w Dour jednak nowy, odebrałem bardzo sceptycznie.
Po dobre bity lepiej było się wybrać do The Magic Tent, gdzie całą noc grała ekipa z wytwórni Mad Decent, czyli Diplo z kolegami. I tam było naprawdę ciasno, po części pewnie dlatego, że lało akurat jak z cebra. Do Le Petite Maison dans la Prairie zajrzałem na zwieńczenie dubowego dnia w postaci setu Mad Professora, by wrócić do ClubCircuit na matematyczną elektronikę Richarda Divine'a i bardziej szaleńcze spazmy Bogdana Raczyńskiego. Ten urodzony w Opolu obywatel Kanady ma w Dour swoją markę, którą jeszcze wzmocnił.
Sobota była spokojniejsza, może i dobrze po takim piątku. Świetnie rozpoczęli ją Arbouretum, zresztą po indie-folk-rocku w barwach Thrill Jockey można spodziewać się i dobrych kompozycji, i dobrego wykonania. Tak było. Potem z premedytacją opuściłem I Like Trains zaglądając na występ francuskiego kolektywu didżejskiego Chinese Man – szurali chłopaki płytami przy solidnym abstract hip-hopie, ale niewiele ponadto. Drętwo wypadł też niejaki Esser, chłopak śpiewający quasi-soulowe piosnki, którego przy odrobinie szczęścia niedługi zaczną lansować brytyjskie media.
Jazzanova z Paulem Randolphem na basie i wokalu okazała się znacznie ciekawsze niż jako grupa didżejów, ale po kilku kawałkach i tak było wszystko wiadomo. Na szczęście wysokiej klasy doznania zapewnili O'Death. Nieco teatralny koncert, bezkompromisowe wykonanie, energia – brawa.
Na następnych dwóch koncertach średnia wieku wykonawców istotnie wzrosła. W Magic Tent zagrał Gong, który absolutnie pozytywnie mnie zaskoczył. Obawiałem się, że w czterdzieści lat po rozpoczęciu grania będą ledwo w stanie ruszać się po scenie. Jednak choć Gong zdecydowanie wyglądają już na swój wiek, to zagrali bez dwóch zdań świetnie. Zostałem cały ponad godzinny koncert, nie mogąc wyjść ze zdumienia, że klasyki z „Camembert Electrique” mogą po tylu latach brzmieć tak dobrze, świeżo i wiarygodnie.
Kolejny koncert był chyba największym kuriozum jakie widziałem przez siedem lat wizytowania Dour, a może i w całym życiu. Pet Shop Boys...
Jak wiadomo, panowie Tennant i Lowe byli najlepiej ubranymi ludźmi szołbiznesu między 1986 a 1990 rokiem, ale że od tego czasu nic się u nich nie zmieniło, a że zwolennikiem ich muzyki nigdy nie byłem, więc popłakałem się ze śmiechu. Cały ten spektakl sceniczny, ultrasfani pod sceną (na jednodniowych biletach, jak sądzę) – bezcenne. Już wychodziłem, gdy zagrali Go West! PSB przebojem weszli do czołówki listy największego badziewia, jakie widziałem w życiu, niezły ubaw.
Na I'm from Barcelona zabawa była autentyczna, jednak dość prędko muzyka szwedzkiej trupy stała się monotonna. Jest to dobre party, balony latają w powietrzu, publika szaleje itp., ale ile można wycisnąć z infantylności? Za długo się tego słuchać nie da.
W międzyczasie zajrzałem do hip-hopowego namiotu, by najpierw utwierdzić się, że Roots Manuva jest słaby na żywo, a potem by przekonać się, że EPMD to jest jednak klasa.
Niedziela obfitowała w doznania. Tradycyjnie niemal zacząłem od ClubCircuit, gdzie o już piętnastej zagrali Sleepy Sun, bardzo, czasem do przesady, hippisowska grupa z LA. Potem poświęciłem się festiwalowemu poszukiwaniu nowości, zaglądając na koncert dziwacznego, z premedytacją głupawego, metalowego An Albatros, francuskiego Naive New Beatters grającego elektro-rock i bardzo popularnego we Francji i Belgii, czy też hard-core'owego Rolo Tomassi, którzy nie dotarli na Off Festival. Szczerze mówiąc, mysłowicki festiwal niewiele na tym stracił. Tak więc najciekawszą z ciekawostek okazał się belgijski Baloji, grający na pograniczu hip-hopu i afrobeatu tak sprawnie, że ponoć będzie niebawem nagrywał z Damonem Albarnem.
W ten sposób doczekałem do występu pana, który się zowie Bob Log III. Widziałem go już w Dour w 2003 roku, więc nie zaskoczył mnie ani jego obłędny sceniczny strój – gumowy kombinezon, kask z przykręconą słuchawką telefoniczną w roli mikrofonu – ani zwariowany punk-blues na gitarę solo, stopkę i talerz. Ale przez to, że publika po prostu odleciała – czy często ludzie skaczą ze sceny przy występie jednego wokalisty z gitarą? – koncert był totalnie zwariowany.
Od tego momentu wieczór nabrał rumieńców. Najpierw Jamie Lidell dał bardzo fajny koncert na głównej scenie, a chwilę po nim w ClubCircuit fantastycznie zagrali Boss Hog. Cristina Martinez, Jon Spencer i spółka przylecieli specjalnie na ten koncert do Dour i zagrali wyjątkowo. Na luzie, ale surowo, mocno, jakby miałby to być ich ostatni koncert w życiu. Ta desperacja przelatała się z rozprężającymi, ironicznymi momentami, tworząc wspaniały koncert.
Wysoko postawionej poprzeczki nie bali się jednak Aphex Twin i Florian Hecker, których koncert był ostatnim dużym wydarzeniem festiwalu. Panowie zrobili niesamowitą rzecz – pamiętajmy, że grali na otwartej scenie letniego festiwalu. Aphex Twin grał z głównego zestawu kolum, a Hecker z głośników ustawionych przodem do sceny jakieś 70m od niej (na poziomie linii wzmacniających, które są w Dour oczywistą oczywistością) oraz z dwóch zestawów głośników po bokach zwróconych do wewnątrz areału pod sceną. Hecker grał z nich selektywnie, więc w set Apexa wgryzały się te jego, niesłuchalne w normalnych warunkach, zgrzyty i soniczne dewiacje. Nigdy nie działo się to równocześnie ze wszystkich trzech głośników, dźwięki te albo krążyły, albo atakowały punktowo dynamiczny i momentami melodyjny set Aphexa. Coś pięknego, a sporo z kilkunastu tysięcy osób na koncercie co chwila wpadało w konsternację.
Choć po takim doznaniu właściwie należałoby zakończyć festiwal, nie mogłem odpuścić Venetian Snares i jego brutalnych elektronicznych kawalkad, w których VS tak się zapomniał, że aż zwrócono mu dwukrotnie uwagę na przekroczenie czasu koncertu. Który skończył się tak jak zaczął – z hukiem. I wtedy dwudziesta pierwsza edycja Dour 21 skończyła się też dla mnie.
Warto jeszcze wspomnieć, że nie udało mi się zobaczyć masy ciekawych koncertów, gdyż po prostu w tym czasie byłem na czymś bardziej mnie interesującym. Caribou, The Horrors, Mercury Rev, Killing Joke, Sepultura, Dropkick Murphys, Vive la Fete, Au Revoir Simone, Thunderheist, Crystal Castles, Babilon Circus, The Dodos, 65daysofstatic, Kap Bambino, Dat Politics, Diplo, Rusko – wszystkie te koncerty przepadły, gdyż po prostu byłem gdzie indziej, co wymownie świadczy o atrakcyjności tegorocznego Dour.
Dour to festiwal, który nie ma jednej linii programowej, poza eklektyzmem i patrzeniem w przyszłość. Nie chodzi na łatwe kompromisy i w unikatowy sposób łączy muzykę najwyższej próby z dobrą zabawą, a bilety na niego są ciągle dość tanie. Nie ma drugiego takiego festiwalu w Europie. Sprawdźcie sami za rok, w między 15-tym a 18-tym lipca.
[Piotr Lewandowski]