Primavera Sound w przeciągu kilku lat z nowicjusza na festiwalowej mapie Europy przeistoczyła się ambitną i rozpoznawalną imprezę, która dla wielu osób jest najważniejszym muzycznym wydarzeniem roku. Dla mnie była to trzecia z rzędu wizyta w Barcelonie i choć trudno porównywać wrażenia z poszczególnych edycji, coś mi mówi, że ta była najciekawsza, najpełniejsza i najbogatsza w przeżycia. I na żadnej do tej pory nie było tylu Polaków...
Urok Primavera Sound tkwi też w lokalizacji – festiwal odbywa się w tzw. Forum, na samym wybrzeżu Morza Śródziemnego, a jednak w mieście. W gorący majowy łykend, na pięciu otwartych scenach i położonej tuż obok w nowoczesnej sali koncertowej Auditori, około dwudziestu tysięcy osób dziennie oddawało się zabawie i kontemplacji raz tego co nowe i świeże, a raz tego co uznane i legendarne w muzyce, nazwijmy ją, alternatywnej. Primavera jak żaden inny festiwal wychodzi też w miasto, a ma przecież ku temu wspaniałe warunki. Przez kilka dni w klubach odbywają się rozgrzewkowe imprezy, w niedzielę ma miejsce klubowe zwieńczenie festu. W tym roku, podobnie jak w ubiegłym, rozgrzewki były ciekawsze niż afterek. W trakcie głównej części festiwalu odbywają się też wczesno-popołudniowe koncerty w parku Miro, na które wstęp jest wolny.
Nazwy primaverowych scen wskazują zawsze partnerów festiwalu. Największa z nich zatytułowana jest po prostu nazwą głównego (dotychczas) sponsora – browaru Estrella Damm, druga pod kątem wielkości – hiszpańskiego magazynu Rockdelux. Jedną ze scen w tym roku „dostał” Ray Ban na spółkę z magazynem Vice, choć chodziło raczej o sponsoring i wywieszenie po bokach sceny reklam okularów, niż o tworzenie programu tej sceny. Jednak w przypadku kolejnych dwóch – sceny ATP i Pitchfork, te właśnie instytucje odpowiadały za line-up.
ATP jest obecne w Barcelonie od trzech lat i zawsze na ich scenie miały miejsce koncerty dla mnie bardzo ważne. Pitchfork w tej roli zawitał do Katalonii po raz pierwszy, prezentując sporo młodych amerykańskich zespołów gitarowych, które usilnie lansuje na swych łamach, oraz kilku, bardziej doświadczonych, didżejów (The Bug, DJ /rupture, A-Trak) i jedyny hip-hopowy akcent w tym roku – Ghostface Killah. Pierwsza grupa nie wywołała u mnie specjalnego entuzjazmu, choć w sumie zgromadzenie na jednej scenie np. Wavves, Crytal Antlers, Crytal Stils, Girls, Ponytail, Vivian Girls czy Bowerbirds pozwoliło odsiać ziarno od plew. Szczegóły zaraz, wspomnijmy Primaverę chronologicznie.
Środowy wieczór w klubie Apolo przebił wszystkie dotychczasowe imprezy poboczne Primavery. Otworzył go pokaz filmów Vincenta Moona – najpierw selekcji z jego Blogotheque (jeśli ekscytują Was nagrania zespołów w plenerze i dziwnych miejscach, to pamiętajcie, że pierwszy błysnął tym niepozorny Francuzik, dla którego zagrali np. Sufjan Stevens, Animal Collective, Yo La Tengo, Fleet Foxes, The Ex, Dirty Projectors i można wymieniać jeszcze długo), oraz jego dokumentu o festiwalach All Tomorrows Parties. Potem zagrali Dalek i Zu, ale w międzyczasie… był finał ligi mistrzów. Wygraliśmy ;-) z MU, więc Dalek zaczął koncert od pogratulowania zwycięzcom, a nocna laba na La Ramblas była naprawdę pamiętna. W galerii zaplątały się zdjęcia z fety na Ramblas, więc wróćmy do muzyki. Dalek zagrali nieco zgaszeni, solidnie, ale niewiele ponadto. Za to Zu, grając materiał „Carboniferous” zmiażdżyli publiczność perfekcyjnym brzmieniem, kanonadami perkusji i ścianami noise’u. Włoskie trio długo pracowało na swe obecne oblicze i efekt jest piorunujący. Już na start dostaliśmy jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu.
Od czwartku zaczęła się zabawa w Forum. Pierwszy dzień festiwalu obfitował w atrakcje jak nigdy dotąd. Zaczęliśmy późnym popołudniem od kanadyjskiej grupy Women (czterech facetów) na scenie Pitchfork. Women zimą mieli supportować w Europie Deerhunter. Nie przypadkiem, ale tamta trasa została odwołana. Koncert sympatyczny, choć chłopaki byli przytłoczeni ogromem sceny i imprezy. Z premedytacją opuściłem kolejny koncert na scenie internetowej muzycznej wyroczni, jakim było przelansowane Girls, udając się na Marnie Stern na Ray Banie. Niestety nie był to najlepszy koncert Marnie. Doskwierał brak Zacha Hill w koncertowym składzie Marnie, a akustyk robił wszystko, by zepsuć koncert. Pozostał niedosyt, który nasycił dopiero (albo już) koncert na festiwalu w Dour, niecałe dwa miesiące później.
Gdy tylko skończyła Marnie popędziliśmy tuż za róg, na ATP, gdzie od pewnego czasu grali Lightning Bolt. Ich po prostu trzeba zobaczyć. Nawet jeśli z płyt ich muzyka jest dla Was zbyt ciężka, nieznośna, albo po prostu do Was nie trafia, idźcie na koncert. Huragan generowany przez duet z Providence, RI, jest doświadczeniem przekraczającym normalne koncerty. Absolut.
Następnie udaliśmy się na Estrella Damm, gdzie grali Yo La Tengo. Po stwierdzeniu, że koncert jest dość nudny, zgodnie z planem i zamierzeniami wróciliśmy na ATP dla Jesus Lizard. Z relacji znajomych wiem, że druga część koncertu YLT nabrała rumieńców, ale wybrania Jesus Lizard nie będę nigdy żałował. W mrowiu powracających obecnie bandów gitarowych z lat 90-tych, być może to właśnie Jesus Lizard zapiszą się najbardziej dzikimi i ekspresyjnymi koncertami w tym roku. Nie było ich wiele, ale były bezbłędne.
Oczywiście nie udało się zostać do końca (także planowo), gdyż na Ray Ban zaczynał Andrew Bird. Zagrał sam. Żałowałem, że nie ma zespołu z „anticonowcem” Martinem Doshem perkusji, ale występ Birda był piękny. Solo na gitarę, skrzypce i loopy (technicznie pomysł na koncert analogiczny jak Final Fantasy), Andrew Bird zagrał nastrojowy, wciągający koncert z naciskiem, ale nie przesadnym, na nowy album. Wspaniała godzina, której postanowiliśmy nie przerywać nawet kuszącym Pheonix na Rockdelux. W ich wydaniu zobaczyliśmy tylko świetny ostatni utwór, niestety trudne są te festiwalowe wybory.
Kulminacją czwartku na Estrella Damm było My Bloody Valentine. Możecie się oburzać, ale dla mnie muzyka Kevina S. i spółki jest dziś już archaiczna. Koncert na Primaverze mnie w tym przekonaniu utwierdził. Odnośnie celebrowania grania bardzo bardzo bardzo głośno, nie tyle generowania hałasu, co po prostu przekręcenia wszelkich dostępnych pokręteł do maksimum – sorry, nie jestem wyznawcą tego kościoła. Ewakuacja po trzech utworach stała się więc naturalna, choć widok sceny, przed którą na pierwszych dziesięciu metrach nie ma nikogo, był niepowtarzalny. Jak na Offie, ale tam to się widzi gdy „vipy” nie zaszczycą koncertu.
Odświeżające było przemieszczenie się na Pitchfork, gdzie grali nowojorscy Ponytail. Poziom Deerhoof to nie jest, ale fantastyczna wokalistka i wszechobecna radość zespołu z grania słodkich gitarowych łamańców wystarczały na dobry koncert.
Następne kilka godzin upłynęło pod dyktando legend Warpa – najpierw Aphex Twin, po nim Squarepusher. Richard D. zagrał niezły set, choć jego koncerty z Florianem Heckerem w tym roku chyba były generalnie lepsze, o czym możecie przeczytać w relacji z festiwalu w Dour. Na szczęście w Barcelonie nie usłyszeliśmy ani łupanek w stylu AFX, ani łatwego sięgania po klasyki, zaś mocny finał pozwolił rozwiać senność pojawiającą się w połowie koncertu – bądź co bądź zrobiła się już trzecia w nocy. Generalnie w porządku.
Squarepusher zaczął przed czwartą i skończył o piątej, ale jego basowy kunszt wzmocniony sampelkami i – w utworach z ostatniej płyty – żywą perkusją, robi tak duże wrażenie, że udało się wytrwać do końca. Nawet, a może zwłaszcza, kawałki ze słabego „Just a Souvenir” wypadają na koncertach świetnie. W międzyczasie na ATP zagrali Wooden Shjips, na Ray Ban – The Horrors, a na Pitchofrk Wavves odstawili taki szczeniacki, kompromitujący teatrzyk, że szkoda słów.
Po obejrzeniu piątkowego świtu jeszcze na festiwalu, szczerze doceniłem, że Primavera startuje codziennie dopiero ok. 17-18. Zajrzeliśmy na Crystal Stilts by uznać, że są nudni, zresztą tak samo jak w sierpniu na Offie. Godnym rangi i fascynującym rozpoczęciem muzycznego dnia stał się więc koncert Bat for Lashes na Estrella Damm. Obawiałem się, że na dużej scenie w świetle dnia muzyka Natashy Knan wypadnie blado, jednak koncert był doskonały, świetnie zagrany i intensywny, po prostu magiczny. Jeden z najlepszych na całym festiwalu.
Następnie udało się zajrzeć na końcówkę całkiem niezłego koncertu Vivian Girls, ale odpuściliśmy Spiritualized, budzące, podobnie jak koncert na Off, skrajne reakcje wśród znajomych – od totalnego znudzenia, po zachwyt.
O 22.30, już w ciemnościach, na ATP odbył się jedyny w tym roku koncert pod hasłem „Don’t Look Back”. Sunn0))) zagrali swą pierwszą płytę „The Grimmrobe Demos”. Występy Sunn 0))) wymykają się opisowi i ocenie – albo się wchodzi w ten performans, albo pozostaje na niego obojętnym, a doświadczenie tej muzyki na żywo, w danym miejscu i czasie, będzie zawsze ważniejsze niż odsłuchy płyt w domu. Gdy widziałem ich po raz pierwszy dwa lata temu w Dour, gdzie zagrali w kwartecie z wokalistą, odebrałem ten koncert mocniej. Na Primaverze zagrali w bazowej wersji, jako duet, ale czegoś zabrakło. Może po prostu było za cicho? Może drugi raz nie robi takiego wrażeni? Niemniej jednak uczestnictwo w koncercie Sunn 0))) grających dla kilku tysięcy osób było naprawdę specjalnym doświadczeniem.
Kolejnym koncertem było Fucked Up na Ray Ban. Znowu, jak na Marnie Stern, zawiódł akustyk tej sceny , więc obecność trzech gitar była wyczuwalna raczej okiem, niż uchem. Jednak Fucked Up mają tak dobry materiał i tak charyzmatycznego wokalistę, że wyszli na swoje. Ale koncert na Offie był lepszy, za sprawą bardziej bezpośredniego, serdecznego kontaktu muzyków, czytaj wokalisty Damiana, z publiką. Po nich zrobiliśmy błąd, czyli zamiast od razu iść na Shellac zajrzeliśmy na Dan Deacon Ensemble –za dużo było w ich występie celebrowania obecności na scenie, za dużo przerw i aranżowania scenek rodzajowych, a za mało muzyki. Szkoda, zwłaszcza, że momentami trupa Deacona grała w sposób zdecydowanie usprawiedliwiający entuzjastyczne recenzje.
Shellac natomiast zagrał fantastycznie – drugi rok z rzędu i po raz n-ty na Primaverze. Trio z Chicago od samego początku działa bez najmniejszego ciśnienia – w sumie po co się spinać, skoro Albini i tak wszystko przegra w pokera? – a surowość ich brzmienia i kompozycji jest niemal ostateczna. Koncert, jak i rok wcześniej, genialny.
Po czwartkowym maratonie w piątek brakło sił i motywacji (Block Party na głównej scenie? Nie…) do dłuższych baletów, zwłaszcza, że sobota zapowiadała się na długi i interesujący dzień.
W sobotę postanowiliśmy bowiem zajrzeć już o 13.30 do parku Miro, gdzie na dwóch scenach między palmami zobaczyliśmy najpierw Ponytail, a potem Bowerbirds, których niestety przegapiliśmy w czwartek przez kolizję w harmonogramie. Oprócz nich w parku zagrali też np. Crystal Stilts i Sleepy Sun. Wokalistka Ponytail Molly Siegel wykorzystała niecodziennie warunki występu buszując wśród publiczności, a jej zespół dał drugi dobry koncert w przeciągu trzech dni. Fantastycznie wypadli Bowerbirds, grający na Primaverze jeszcze przed premierą „Upper Air”. Dyskretne otoczenie wspaniale korespondowało z ich delikatną muzyką rozlewającą się między palmy. Dzięki ich dźwiękom najlepszą sangrię w moim życiu wypiłem z plastikowego kubka w parku Miro.
Gdy skończyli Bowerbirds, popędziliśmy metrem na drugi koniec miasta, by zdążyć na Alelę Diane w Auditori. Przyznaję, że mam olbrzymią słabość do jej muzyki, więc koncert podobał mi się ogromnie, choć Alela i jej zespół nie do końca poradzili sobie z graniem w bardzo dużej przecież sali. Roku temu podobnie zagubieni czuli się The Swell Season, jednak momentalnie zniwelowali dystans między nimi a publiką. Aleli nie do końca się tu udało.
W Auditori zostaliśmy też na kolejny koncert – The Bad Plus. Po raz pierwszy w historii Primavery pojawił się na niej zespół jazzowy, choć pewnie stało się to dzięki płycie „For All I Care”, na której z wokalistką Wendy Lewis Bad Plus zreinterpretowali kawałki np. Nirvany, Pink Floyd, The Flaming Lips. Siła The Bad Plus tkwi w tym, że każdy z trzech doskonałych instrumentalistów zdaje się mieć inny rodowód muzyczny – od punka, przez jazz, po klasykę i muzykę współczesną – dzięki czemu ich koncerty od hard-bopowej improwizacji wyewoluować mogą w jazzowe aranże Ligeti’ego, albo dekonstrukcje popowych i rockowych piosenek. Tych ostatnich właśnie, przeplatanych cudnymi instrumentalnymi pasażami, było na koncercie w BCN najwięcej. Doskonały koncert, szkoda, że równocześnie na Rockdelux grał Chad VanGaalen, ale wyboru nie żałuję. Równolegle na ATP Jesu zrobili ten sam błąd co w 2005 roku w Warszawie – zagrali z automatem perkusyjnym i ponoć słabo.
Po przerwie wróciliśmy na Estrella Damm, by zobaczyć Neila Younga. I najpierw ujrzeliśmy tłum, jakiego na Primaverze nigdy wcześniej nie było – tysiące osób kupiło jednodniowe bilety, by zobaczyć ten koncert. Tego dnia padł frekwencyjny rekord Primavery. Był to chyba jedyny koncert, który zaczął się z obsuwą, co w tym ścisku było dotkliwe, ale warto było czekać. Neil Young, legenda, nieprawdaż? Nie będę udawał, że jestem ekspertem w kwestii jego olbrzymiej dyskografii, ale się czas go nie ima. Zaczęło się od Mansion On The Hill, potem poszła kosmiczna wersja Hey Hey My My i nikt już nie miał pytań.
Neil Young grał ponad dwie godziny, ale po pierwszej przenieśliśmy się na Ray Ban zobaczyć Oneida. Diametralny skok gatunkowy i estetyczny, na który zdecydowała się absolutnie nieprzypadkowa publiczność, został przez nowojorski kolektyw wynagrodzony z nawiązką. Pierwszy utwór, a właściwie jam, zajął im 45 minut, kolejny ledwie kilka, a zamknęli koncert transowym, jednodźwiękowym Sheets of Easter. Psychodeliczny, nieokiełznany majstersztyk. Niby o instrumentalnych, spejsowym koncertach można często mówić, że były niepowtarzalne i wymykające się opisowi, lecz ten właśnie spektakl Oneidy taki był. Genialny, jeden z najlepszych koncertów festiwalu.
Gdy wybrzmiały ich dźwięki i zdołaliśmy poskładać myśli na tyle, by móc się ruszyć, wybraliśmy się na Deerhunter grających na Rockdelux. Rok temu Deerhunter grał na ATP i był to koncert słaby. Teraz, na dużej scenie zagrali lepiej, ale powiedzmy sobie szczerze – Cox i spółka nie są za dobrym zespołem live. Mają świetny materiał, więc się bronią, ale wykonawczo są co najwyżej przeciętni. Co stało się widoczne zwłaszcza, gdy grali pomiędzy Youngiem i Oneidą a Sonic Youth.
Sonic Youth zagrali na kilka dni przed premierą „The Eternal” i rozpoczęli tak, jakby nowej płyty nie było – od Brother James z „Confusion Is Sex”! Potem jednak usłyszeliśmy wiązankę z nowej płyty, dwa kawałki z „Daydream Nation”, Tom Violence ze staroci i genialny Pink Steam z „Rather Ripped” na koniec zasadniczej części koncertu. Zamykając festiwal Estrella Damm SY mogli na szczęście zabisować, grając Bull In the Heather i długaśną wersję Expressway to Yr Skull. Ten zespół jest klasą samą dla siebie, zarówno jeśli chodzi o dorobek ponad dwudziestu lat grania, jak i brzmienie i ekspresję koncertów. Po prostu.
Choć miło byłoby zobaczyć na ATP równolegle grających Gang Gang Dance, czy później jeszcze El-P, to właśnie Sonic Youth zasługiwało na zamknięcie festiwalu, który powoli sam sobie stawia poprzeczki i wyzwania. Wspaniała lokalizacja, ugruntowanie współpracy z ATP, wyrobienie marki festiwalu, rozmach koncepcyjny (zgadnijcie kto wymyślił by robić klubowe edycje festiwalu zimą a uczestnikom rozdać książki prezentujące festiwal i artystów?) i organizacyjna sprawność czynią Primavera Sound festiwalem niepowtarzalnym.
Warto go sprawdzić za rok. Po zmianie sponsora festiwal zwać się będzie San Miguel Primavera Sound, odbędzie się między 27 a 29 maja i już wiadomo, że zagra reaktywowany Pavement.
[Piotr Lewandowski]