Debiutując dwa lata temu płytą „Invitation Songs”, Cave Singers zdawali się bardziej jednorazowym projektem, niż regularnym zespołem. Gitarzysta Derek Fudesco był całe życie basistą, grając m.in. w Pretty Girls Make Graves i Murder City Devils, a wokalista Pete Quirk związany był z grupami (post)-punkowymi. Żaden z nich nie grał akustycznie ani folkowo, jednak trio ze Seattle objawiło się światu sympatyczną płytą. Może naprędce skomponowaną i nagraną, ale nawet w zalewie folkowych wykonawców ostatnich lat, chropowaty wokal i zgrabne, z rzadka tylko grane akordami aranżacje zapadały w pamięć.
Dwa lata oraz trasy z Band of Horses, Love as Laughter i Lightning Dust później, Cave Singers prezentują drugi album, który niestety rozczarowuje na całej linii. Kompozycyjnie nie wnosi nic nowego, ciągle są to skromne, opowiadane piosnki. Podane w dokładnie tej samej manierze wykonawczej i nawet jeśli nagrane są bardziej czysto i przestrzennie, nadal wydają się stworzone w oka mgnieniu. Kiedyś był to atut, teraz mam wrażenie, że album został napisany na kolanie. Uwaga słuchacza opada z każdym kolejnym utworem, co dla trwającej 35 minut płyty jest ciosem. Co gorsza, najlepsze momenty zdają się kopią najbardziej wciągających pomysłów z debiutu. A mogło być tak pięknie.
[Piotr Lewandowski]