polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Built To Spill There Is No Enemy

Built To Spill
There Is No Enemy

Przez piętnaście lat od czasu pierwszej ważnej płyty, czyli „There's Nothing Wrong with Love”, grupa dowodzona przez Douga Martscha zdążyła zostać może i najważniejszym obok Pavement indie-rockowym zespołem lat 90-tych, spuścić nieco z tonu, złapać oddech i wrócić w wielkim stylu. Jako taki powrót postrzegam, przerywającą pięcioletnie milczenie, płytę „You In Reverse” z 2006 roku. Built to Spill odeszli wtedy od swego oblicza z ubiegłej dekady, sięgając po skondensowane, mocne brzmienie i bardziej motoryczne jammy. Kilka miesięcy temu Doug Martsch wspomniał, że z nowym albumem się nie spieszy, gdyż Built to Spill nagrało już tyle płyt i przez tak długi okres, że na nowości nikt nie czeka. Wyrazem tego luzu i świadomości, że nic nikomu nie trzeba udowadniać, był singiel „Rearrange – They Got Away”, na którym zespół bawił się reggae’ową pulsacją. Ale jeszcze wyraźniejszym jest nowy album.

„There Is No Enemy” to kapitalny powrót do najbardziej charakterystycznego dla Built to Spill brzmienia – powłóczystych, perfekcyjnie rozplanowanych gitar, z którymi cudnie koresponduje refleksyjny, w barwie nieco rozmarzony i senny głos Martscha, oraz lirycznych instrumentalnych pasaży i przestrzennych improwizacji, które sprawiają, że na koncertach Built to Spill są po prostu światową ekstraklasą. Z rzadka wykorzystywane smyczki i instrumenty dęte też wypadają dobrze. Choć zespół nie wnosi nic nowego do swojego języka, brzmi świeżo i frapująco, a każdy utwór może być ilustracją jego atutów. Od słodko-gorzkich ballad Built to Spill ciągle potrafią przejść do indie-rockowych przekomarzań z bluesem i folkiem, których nie powstydziliby się w czasach swego pierwszego rozkwitu. Istna karuzela nastrojów ma miejsce w środkowej części płyty, gdzie po słonecznie popowym „Life’s a Dream” z harmoniami a la Beach Boys przywołując wietrzne jammy Neila Younga  w „Oh Yeah”, by za chwilę oddać się punkrockowej jeździe w „Pat”. I cały czas pozostają sobą.

Wydaje się, że powrót do regularnego grania w 2006 roku pozwolił im z jednej strony na nabranie dystansu, a z drugiej – na zgromadzenie wciągającego zestawu utworów, w których proporcje między melodią i piosenkowością, a gitarowymi odlotami są perfekcyjnie wyważone. Built to Spill nigdy nie pretendowali do czegokolwiek więcej niż do grania piosenek – i znowu udaje im się to w sposób absolutnie nie do podrobienia.

[Piotr Lewandowski]