Poprzedni klubowy koncert Jamie Lidell dał w Polsce po "Multiply" i był on faktycznie klubowy - Jamie grał solo dla 100, może 200 osób (dawno to było, nie pamiętam dokładnie). Kilka lat i dwie płyty później Jamie koncertuje z pięcioosobowym zespołem dla tysiąca osób, a po elektronicznych początkach pozostało jedynie wspomnienie w solowym wykonaniu The City. Co generalnie wychodzi jego muzyce na dobre, bo funkowe i soulowe stylizacje mają groove, ciepło i barwę, a Lidell kapitalnym wokalistą jest. Jest też ujmującą osobowością sceniczną, a że pozostałym muzykom, zwłaszcza klawiszowcowi, charyzmy nie brakowało, więc widowisko zaserwowane przez Jamiego i jego trupę było przednie. Pierwsza godzina koncertu udowodniła, że materiał z "Compass" na żywo jest bardziej przekonujący niż na płycie (zobaczyliśmy nawet Lidella jako gitarzystę), a starsze numery chyba nigdy się nie zestarzeją.
Niestety w drugiej godzinie koncertu napięcie opadło - w muzyce tak dynamicznej i zwartej rozciąganie form sprawdza się raz, dwa, a nie w nieskończoność. Zwłaszcza, że muzycy towarzyszący Lidellowi byli solidni, ale nie błyskotliwi. Więc choć fajnie było usłyszeć na bis tytułowy utwór ostatniej płyty, wolałbym wyjść ze Stodoły (notabene wyjątkowo dobrze nagłośnionej) z poczuciem lekkiego głodu, niż znużenia rozciąganiem koncertu do 120 minut, psującego wrażenie rewelacyjnych pierwszych 80.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]