Reaktywacja Swans nastąpiła już po wysypie wznowień działalności dawnych tuzów, pod którego znakiem stały ostatnie dwa lata w muzyce gitarowej. Powrót Michaela Gira do gry pod kultową nazwą, szczególnie wobec nieobecności Jarboe, początkowo wydawał się kontrowersyjny, ale po premierze „My Father Will Guide Me Up a Rope to the Sky” wątpliwości znikły. W muzyce formacji odnaleźć można było zarówno doświadczenia Angels of Light, jak też pomruki brzmieniowych innowacji, jakie wymyślono w międzyczasie. Warszawski koncert potwierdził sensowność tego powrotu – nie wiem jak brzmieli i wypadali na żywo Swans w wersji sprzed lat –nastu. W aktualnej zagrali jeden z najlepszych koncertów, jakie miałem okazję w tym roku zobaczyć.
Otwierający koncert James Blackshaw stał na z góry straconej pozycji, niezależnie od jego wrażliwej wirtuozerii w grze na dwunastostrunowej gitarze. Jego koncert był ścieżką dźwiękową do zapełniającej się sali, spotykania znajomych i wymiany refleksji, jak dawno temu straciło się nadzieję na zobaczenie Swans. Ci zaczęli o 21-ej cierpliwie trwającym dronem, wraz z wchodzeniem na scenę kolejnych muzyków przeradzającym się w transowy, apokaliptyczny numer No Words/No Thoughts. Brzmienie grupy zafascynowało od pierwszych minut. Potężne, przytłaczające gitary, kapitalna praca sekcji rytmicznej, czasem o zdublowanej perkusji, czasem wspieranej przez perkusjonalia, wibrafon itp., perfekcyjne wplatanie w miażdżący rockowy trzon niskich drone’ów i świetnie dozowanie wyciszeń – taką umiejętność operowania dźwiękiem spotyka się rzadko. Naprawdę dobrze zabrzmiała przy tym sala Stodoły. Nowe utwory stanowiły gros setlisty, a te starsze Swans osadzili w nowym brzmieniu i barwie, co wspaniale służyło komunikatywności koncertu. Oszałamiające wykonanie i hipnotyzująca osobowość sceniczna Giry sprawiły, że wszelakie dyskusje o celowości reaktywacji Swans i odniesień do wcześniejszego dorobku stają się zbędne – ta muzyka broni się sama, fascynuje i pozostaje w głowie na długo.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]