Mikołaja Trzaskę poznałem na koncercie Joe McPhee Trio X jesienią 2006 roku. Koncerty był kameralny, odbywał się w niedużej sali warszawskiej Królikarni, a muzycy - najpier Matthew Shipp solo, a potem Trio X, grali bez nagłośnienia. Łudząc się, że McPhee będzie dął jakieś spazmatyczne free osłupiałem słysząc zwiewnie grane standardy. Trzaska obok był zachwycony, a ja stopniowo zaczynałem łapać o co chodzi - grać free można w dowolnej formie. Projekt Magic zawiązał się chyba właśnie tamtego dnia, a cztery i pół roku później funkcjonuje jak żywy, wielofunkcyjny organizm, który wychodząc na scenę nie wie jeszcze, w którą stronę będzie zmierzał, ale za to ma zmysł kolektywnej, bezbłędnej nawigacji.
Warszawski koncert pokazał, jak ciekawe jest uczestnictwo w tym procesie. Po rozpoczęciu w postaci długiego, wielowątkowego utworu usłyszeliśmy zarówno krótsze, zwarte formy, jak i sonorystyczne pasaże (dzień wcześniej nacisk na sonorystykę ponoć zdominował koncert), partie na kwartet, tria i duety, czy nawet zabójcze solo McPhee deformującego śpiew przez kieszonkową trąbkę. Na koniec przydarzył się chyba nawet Monk. Słowem - fascynujacą improwizowaną muzykę, dla której jedyne warunki brzegowe wyznaczane są przez obecność na scenie konkretnego akustycznego instrumentarium.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]