Piąta, jeśli mnie pamięć nie myli, odsłona Off Club Festivalu za nami. Bardzo mnie cieszy, że klubowa, kameralna odnoga festiwalu prezentuje jego odważniejsze oblicze, jakby żywcem wyjęte ze Sceny Alternatywnej sierpniowej imprezy. W istocie, dwa pierwsze zespoły, jakie zobaczyliśmy w sobotni wieczór – Niwea i Zs, na Scenie Alternatywnej dały w ubiegłym roku rewelacyjne koncerty. Tym razem były nie mniej sugestywne, a oba koncerty był też inne od tych sierpniowych. Niwea zagrała głównie materiał z „02”, płyty mającej premierę dwa dni później. Utwory, które bardziej niż te z debiutu przesiąknięte są poczuciem wyobcowania, zagrane w pogrążonym w egipskich ciemnościach Gugulanderze, zrobiły ogromne wrażenie. Światło pojawiło się tylko na kilka minut, w czasie których usłyszeliśmy ze dwa numery z „01” i oraz utwór Zły Człowiek. Wszystko wskazuje na to, że zespół, który nagrał jedną z bardziej kontrowersyjnych i naszym zdaniem najlepszych płyt ostatnich lat, zrobił w swej kreacji artystycznej kolejny krok.
Po Niwei zagrali Zs, tym razem w innym składzie niż rok temu – z jednym gitarzystą (Ben Greenberg) i innym perkusistą (Iana Antonio zastąpił Justin Veloso). Nadało to muzyce grupy zupełnie innej dynamiki, bardziej masywnego uderzenia. Po mocnym gitarowym intro usłyszeliśmy najbardziej wyraziste numery z „New Slaves”, w tym tytułowy i Acres of Skin. Ubiegłoroczny koncert był bardziej finezyjny, rozpięty w rytmicznej przestrzeni, która tym razem miała mniej wymiarów i grubsze brzegi. Ten pierwszy chyba podobał mi się ciut bardziej, ale wolę zobaczyć zespół zmieniający swe oblicze, niż powtarzający formułę. Zwłaszcza, że komunikatywność Zs wynika ciągle z fizycznego, bezwzględnego niemal kontaktu muzyków z publicznością. Jedyne zastrzeżenie jakie mam do nowojorskiej grupy to ceny płyt – 100pln za winylowe epki i 180pln za long-play’e to absurd.
Trzeci koncert wieczoru okazał się niestety klęską. Kid 606 swoje najlepsze lata przeżył niemal dekadę temu i jego set pokazał, że mieszkający w Berlinie Wenezuelczyk tkwi mentalnie jeszcze w tamtych latach. Brutalny set o mocnym rytmie, zawalony samplami rozpoznawalnych hooków i podporządkowany bezmyślnej „dekonstrukcji” był wręcz wulgarny.
Pozwoliło to złapać dłuższy oddech przed koncertem Merzbowa z węgierskim perkusistą Balazsem Pandi, który okazał się jednym z najlepszych koncertów, jakie widziałem na przestrzeni ostatniego roku. Merzbow, często występujący tylko z laptopem i drobiazgami, tym razem miał ze sobą gitaropodobny instrument podpięty pod solidny zestaw analogowych efektów i tworzył bardzo ruchliwą formę, masywną, ale o widocznej fakturze. Pandi z niewiarygodną intensywnością i tempem grał wszystkie metalowe patenty, które uwielbiamy i wstydzimy się do tego przyznać. Swe bardzo poukładane rytmicznie kawalkady Pandi korygował w reakcji na przesunięcia dokonywane przez Merzbowa. Tworzyło to skrajnie intensywną, ale zarazem melodyjną muzykę, która czasem brzmiała nie tyle jak Merzbow, co jak Sonic Youth (przy różnicach brzmieniowych oczywiście), czy właściwie jak Merzbow z Sonic Youth. Panowie nawet wyszli na bis – Merzbow został rockmanem? I to jakim. A Balazs Pandi 12 maja zagra w Warszawie z Zu. To trzeba zobaczyć.
Off Club Festival 2011 dostarczył potężnych wrażeń. Powtórzę, bardzo mi się podoba, że ta okazja została wykorzystana do zaprezentowania muzyki, która i na Off, i w koncertowym krajobrazie znajduje się raczej na drugim planie. Mam nadzieję, że kolejnym Off Clubom będzie przyświecać taka właśnie idea.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]