Na pierwszą wizytę w Polsce Daniel Higgs nie wziął ze sobą dużo dóbr doczesnych - płócienną torbę i banjo - ale za to wiele ducha. W kameralnej sali warszawskiej Eufemii zagrał skupiony koncert, w trakcie którego czas uległ zawieszeniu. Utwory, które zdają się tradycyjnymi ze względu na brzmienie banjo i narracyjny śpiew Higgsa, są tak naprawdę jego własnymi kompozycjami, w rozumieniu autora - współczesnymi. Ascetyczne w formie okazują się kompletne, samowystarczalne i niedookreślone - Higgs mając tekst i melodyczny trzon odnajduje je za każdym razem na nowo. Raz nawet doprowadziło to do sytuacji, w której utwór "nie chciał się skończyć", a czasem publiczność przerywała mu brawami w połowie myśli, niechcący. W małej, cichej Eufemii prędko wytworzyła się więź, a skrajnie osobistą, płynącą głęboko z trzewi muzykę Higgsa doceniłem w tym żywym, bezpośrednim kontakcie jeszcze bardziej niż z płyt.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]