polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
AMON TOBIN Isam

AMON TOBIN
Isam

Długie przerwy między ostatnimi płytami Amona Tobina odzwierciedlają jego mozolną pracę nad nowymi sposobami tworzenia dźwięku. Na „Foley Room” była ta manipulacja mnóstwem nagrań terenowych, po czterech latach „Isam” przynosi kolejny krok – field recording jest punktem wyjścia dla budowy wirtualnych instrumentów. Również w powszechnie wykorzystywanych manipulacjach Amon idzie dalej niż jemu współcześni – choć wszystkie wokale na płycie zdają się kobiece, to w rzeczywistości zostały nagrane przez niego samego. Jestem skłonny zgodzić się, że drugiej tak spektakularnej realizacji tezy Cage’a, że wszystko jest muzyką, we współczesnej popkulturze nie ma.

Problem w tym, że o „Isam” lepiej się czyta i pisze niż jej słucha. „Foley Room” rozwijało paletę Tobina nie tylko brzmieniowo, ale również kompozycyjnie. Tutaj, choć Amon zmodernizował rytmikę i zaczerpnął z co najmniej kilku elektronicznych nowości, jest niestety do bólu przewidywalny. A na dodatek, kompozycje nie dorównują dawnym. Spektakularne brzmieniowe detale to za mało – zmiany natężenia dźwięku, rytmy budowane z pierdnięć, mlasknięć, klaśnięć i bóg wie czego, kosmiczne plamy itp., itd., choć brzmią cudownie, to wydają się permanentną wariacją na temat formy, którą od czasu przemarszu modliszki z Four Ton Mantis znamy doskonale. I której tutaj niestety brakuje treści. Być może Tobin wyczerpał po prostu formułę i pasję do muzyki realizuje poszukiwaniem nowych jej tworzyw, ostatecznie z bohaterów mu kiedyś współczesnych chyba tylko Autechre i Aphex Twin (ze sporą przerwą) są nadal znaczący. Stąd też chyba spektakularna koncertowa instalacja. Ale jednak szkoda, że innowacyjność Amona ograniczyła się do inżynierii.

[Piotr Lewandowski]