Dziewiąta edycja festiwalu Unsound ukazało go jako przemyślany i pomysłowo skomponowany. Drugi rok z rzędu wydarzeniu towarzyszył temat przewodni, tym razem był to "Szok Przyszłości", odnoszącyt się do tekstu Alvina Tofflera z 1970 roku. Można się zżymać na ile takie narzucanie tematyki czy charakteru ma sens, ale organizatorzy festiwalu zręcznie łączą pod jednym szyldem masę występów, spajając je charakterystycznym wątkiem - być może dopowiadamy go sobie sami, niemniej jednak jest on czytelny, acz nie nachalny.
Jednocześnie była to chyba najbardziej równa edycja z dotychczasowych. Warto było pojawić się na koncertach przez cały tydzień (dla osób spoza Krakowa to trudne, ale z drugiej strony masa obcokrajowców uczestniczyła w imprezie bite 8 dni), ponieważ w wielu przypadkach wydarzenia z początku festiwalu prezentowały się świetnie, o ile nie lepiej niż te z długiego weekendu wieńczącego festiwal. Ale po kolei.
Zaczeło się od pokazu dwóch filmów w Muzeum Inżynierii Miejskiej. "Oj, nie mogę się zatrzymać" Zbigniewa Rybczyńskiego z 1975, do którego dzwięk stworzył duet Kubin/Moretti oraz futurystyczne (jak na swe czasy) dzieło sowieckiej kinematografii "Aelita, królowa Marsa" z 1924 z oprawą dźwiękową The Generator Analogue Orchestra. Obraz w drugim filmie świetnie spajał się ze scenerią sali, mieszczącej się w starej zajezdni, datowanej podobnie jak film. Efekt dopełniał widok orkiestry "telegrafistów" wydobywających dźwięki z także wiekowej aparatury. Wieczór udany, porządny, choć nie ekstatyczny. Niestety nie udało nam się zobaczyć koncertu The Complainer z materiałem "The Shrine", czyli adaptacjami utworów z lat 80. Znamy ten materiał z ciągle niewydanej płyty i popierając sposób, w jaki Wojtek Kucharczyk odświeża ejtisowe przeboje, trzymamy kciuki za kolejne koncerty i znalezienie wydawcy. Niestety również umknął nam koncert poniedziałkowy.
Kolejne dni tygodnia rozpoczynały się w Klubie RE cyklem "Eastern Bridges". Niestety ze względu na wczesne pory nie zawsze udało się nam pojawić na tych występach, ale trzeba podkreślić że idea prezentacji artystów zza wschodniej granicy to pomysł ciekawy, zwłaszcza jak na kulturę niemal ślepo zapatrzoną głównie na to, co dzieje się w muzyce zachodniej. I/Dex i The Volume, które wystapiły we wtorek, objawiły jak wielki potencjał tkwi w naszych wschodnich sąsiadach i że warto poszperać głębiej w tamtejszych scenach muzycznych, aby znaleźć ciekawych wykonawców z nurtu muzyki eksperymentalnej (składanka z estońską muzyką dołączona do listopadowego "The Wire" może być dobrym punktem startu, polecamy).
Wieczorem w klubie Mangha nastąpił jeden z najlepszych zestawów artystów tegorocznej edycji imprezy. Chwilę przed 19, poprzedził go koncert-instalacja Black Taxi czyli duetu Radek Duda / Patryk Zakrocki, którzy podłączyli nagłośnienie i masę przetworników do stołu bilardowego, następnie wykorzystując go jako sygnał źródłowy i w trakcie uderzeń bil, przetwarzając wydawane przez nie dźwięki. Wydarzenie chwilowe, ale ciekawe i w atrakcyjny sposób wprowadzające do części koncertowej. Tym bardziej, że ich quasi-koncerty można było zobaczyć także w innych niespodziewanych miejscach Krakowa.
Później w Mandze zobaczyliśmy głównie muzyków polskich. Najpierw duet Niwea zaprezentował głównie nowy materiał, z kilkoma wyjątkami z albumu "02". Pierwszy kwadrans rozegrał się praktycznie w całkowitej ciemności, co spotęgowało wrażenie odbioru ich muzyki. Obecnie Niwea nawet bardziej niż do sal koncertowych nadaje się na sceny parateatralne, gdyż występ na scenie z dodatkową inscenizacją w postaci niezwykle istotnej gry świateł (błyskający stroboskop) czyni ich występ widowiskiem z pogranicza koncertu i performansu jeszcze bardziej niż w przeszłości.
Świetnej interpretacji płyty "Future Shock" Hancocka podjął się duet LXMP (Macio Moretti i Piotr Zabrocki), którzy swoje pain-killerowe zapędy znane z debiutanckiego krążka, odłożyli nieco w cień, ale za to odświeżyli materiał z 1983 roku z typową dla nich werwą, spontanicznością i koncertową energią. Zabrodzki zastawiony klawiszami kilkakrotnie także śpiewał, a Moretti oddawał się energicznym spazmom za perkusją, czasem wspomagając się ustawionym obok Korgiem. Plus brawa za erudycję i doszukanie się bonusowego remiksu "Rockit" pochodzącego z remasterowanej wersji płyty przez co koncert trwał dłużej, a przed sceną pojawiła się dwójka tancerzy w maskach.
Kulminacją wieczoru był występ IconAclass, nowego projektu Willa Brooksa (kiedyś Dälek) i DJa Motiv, z którymi gościnnie zagrał (już) duet Napszykłat. Ich gęsta i duszna muzyka utrzymana była w hiphopowej rytmice, ale pełna była brudnych, noise'owych warstw, masy wypełniających ją sampli, które muzycy grali przy dużym stole, ustawieni dookoła niego. Poznański duet świetnie odnalazł się u boku bardziej otrzaskanych na scenach różnych Amerykanów. Pojawiały się pojedyncze rozpoznawalne sample - jak chociażby partie białego śpiewu z ich ostatniej płyty - a kiedy indziej NP. tworzyli główne struktury utworów. Bez wątpienia jeden z najlepszych występów na festiwalu i rzadki przypadek koncertu niby ad hoc, a jednak przemyślanego i dopracowanego.
Kolejny wieczór w Mandze nie był już niestety tak świetny. HTRK w duecie, w porównaniu do koncertów w trio przed kilkoma laty, wypadają blado. Kiedyś wrażenie robiła przede wszystkim sekcja rytmiczna i ogromny bęben Jonnine Standish. Teraz został zastąpiony elektronicznym bębnem, ale i tak większość warstwy rytmicznej grana była z automatu. Na to doszła masa efektów, hałaśliwych brzmień, które raczej brzmiały sennie i za nic miały sobie stworzenie chociaż minimalnie ciekawej narracji.
Robin Fox, który dzień wcześniej pojawił się na wykładzie w Bunkrze Sztuki, bardziej zwrócił uwagę laserowymi wizualizacjami, ogarniającymi całą salę niż dosyć ciężkostrawną muzyką. W przypadku kilku-kilkunastominutowego występu może by się i to sprawdziło, ale jego długi "koncert" niestety nie brzmiał najlepiej i ciężko było na nim wytrzymać.
Dzień uratował, czy właściwie uratowali Kanding Ray, bowiem wystąpili w trio, dając rewelacyjny koncert. Lider składu, David Lettelier, już na samym początku zaprosił wszystkich widzów do wstania i gotowości dla tanecznych rytmów, na co wszyscy zareagowali z euforią i okazało się że w Mandze można tańczyć (przy koncercie LXMP dzień wcześniej leniwa publiczność sztywno siedziała na podłodze). Berlińskie trio tym razem z elektroniczną perkusją, zagrało obłędny set pełen rozwlekłych, trochę połamanych kompozycji o mocnej linii basowej i rozbudowanej sekcji rytmicznej, rozwijających się stopniowo, ale wprowadzających w muzyczny trans. Jeśli ktoś nie był na Unsound we wtorek, to już środowy koncert był koniecznością, bez niego impreza wiele traciła na znaczeniu.
W czwartek festiwal przeniósł się do niezwykłej przestrzeni Kościoła św. Katarzyny, który jest jednym z najważniejszych punktów programu każdej edycji. Niestety w tym roku, w porównaniu z ubiegłorocznym występem Tima Heckera i rozbudowanego składu Wildbirds & Peacedrums, koncerty wypadły o wiele słabiej. Otwierający Deaf Center zabrzmiał jeszcze nieźle - duet Erika Skodvina i Otto Totlanda umiejętnie łączy partie fortepianu z zagraniami na gitarze elektrycznej, czy to przez delikatne szarpanie strun czy granie na nich smyczkiem. Melodie utrzymane głównie w ambientowo-dronowej miały dozę przestrzeni i wciągały. W scenerii kościoła muzyka ta odnajdywała się świetnie - umiejętnie budowana narracja w ciągu niemalże pół godziny przeszła od swobodnego wstępu po hałaśliwą kulminację i delikatne zakończenie na fortepianie.
O wiele gorzej wybrzmiał koncert Ricardo Villalobosa i Maxa Loderbauera, z którymi wystąpił Christian Wallumrød na fortepianie. Materiał z "Re:ECM" ma charakter przede wszystkim studyjny - w końcu składają się na niego sample z archiwalnych nagrań tej niemieckiej wytwórni, których sklejanie i tworzenie nowych utworów dosyć ciężko odtworzyć na żywo. Wallumrød grał w zasadzie niezależnie od dwójki pozostałych muzyków. Villalobos i Loderbauer rozpoczynali od swobodnych improwizowanych i nierównych partii, które potem nabierały rozpędu, a czasem nawet rytmu. Wtedy brzmiały najlepiej, ale pomysł powtarzania tych sekwencji w trakcie koncertu kilkukrotnie obnażył słabość tej koncepcji i jej scenicznej prezentacji.
Wieczorem w Mandze odbył się przegląd tzw. nowych brzmień. Sun Araw, który od ubiegłego roku rozbudował skład do trio wykorzystując psychodelicznie brzmiące gitary, całą blachę efektów, klawisze oraz podbijającą muzykę shahi baaja, czyli zmodyfikowaną elektroniczną cytrę hinduską. I tak jak podczas ubiegłorocznej trasy koncertowej, Cameron Stallones stawia przede wszystkim na rytmiczne, nawet mocno taneczne melodie - genialnie wybrzmiało Heavy Deeds, które jest stałym punktem chyba każdego koncertu, ale też świetne Crete i Impluvium z nowej płyty, przeplatane spokojniejszymi, nierytmicznymi kawałkami. Luz z jakim przychodzi im granie jest godny pozazdroszczenia, ale być może recepta na niego jest prosta i polega na skręceniu kilku jointów.
Następnie na scenę wyszli Hype Williams, jeden z najbardziej koszmarnych koncertów tej imprezy, jeśli termin "koncert" w ogóle jest właściwy. Bieżnia magnetyczna i stroboskopy migoczące non-stop to zdecydowanie zły trop dla przyciągnięcia uwagi słuchacza (i widza!). Niektóre fragmenty brzmiały niczym prosty trip-hop sprzed dekady z odkładem, a hałaśliwe kaskady w zasadzie nie tyle nudziły, co po prostu męczyły. To był wystarczająco dobry powód żeby opuścić Manghę. Holy Other widzieliśmy już na Sonar, więc nie było raczej na co czekać, a pozostaje jedynie żałować Rustiego, który podobno zręcznie operuje między laptopem a trzema gramofonami. Jednak godzina 2 w nocy poprzedzona tak wieloma występami była już ciężka do zaakceptowania.
Piątek rozpoczął się koncertem w Kinie Kijów. I tu znów wszystko było na wysokim poziomie, choć zabrakło czegoś tak spektakularnego jak rok temu fantastyczny koncert Lustmorda i wciągający występ Moritz von Oswald Trio.
Na drugim koncercie w tym roku zaprezentował się The Caretaker czyli James Leyland Kirby. Sam wcześniej wielokrotnie przyznawał, że nie lubi występować na żywo, bo jego muzyka nie ma wiele takiego potencjału. I to w sali kinowej było słychać i widać, ale Kirby wybrnął z tego obronną ręką. Wtargnął na scenę przy ryku Motorhead i w fikołkach, jakby nie chciał czytać tego, co akurat wyświetlał publiczności – zapowiedzi, że za chwilę zajmiemy się pełnym alkoholu i przypadku etapem jego życia. Kirby jest postacią, która kompletnie rozmija się z wizerunkiem jaki przebłyskuje na zdjęciach czy w muzyce, którą tworzy. Na koncercie pokazał materiał filmowy, który składał się głównie z nagrań amatorskich, często domowych kręconych samemu z ręki, przecinanych telewizyjnym szumem. Samą w sobie smutną aurę obrazu wzmacniała i kontrapunktowała muzyka, rozpięta na trzy duże bloki, spowita noise’m i buzująca miriadami dźwięków niemuzycznych. Dyskretną melancholię płyt Kirby przepoczwarzył w gorycz swej małej apokalipsy. Nawet jeśli, operując na płytach uniwersalnymi paradoksami i pułapkami pamięci, Kirby tym razem postanowił ustawić w centrum swoją pamięć indywidualną, to genialne zakończenie koncertu zmazało wojerystyczną przyjemność odbioru jego występu – wcielając się w scenicznego croonera śpiewającego Can You Feel the Love Tonight Eltona Johna, nie tylko cudownie zagrał nostalgiczną konwencją, ale wręcz pozwolił sobie i odbiorcom przejść do porządku dziennego nad tym, co przeżyliśmy wcześniej.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawili się Morton Subotnick oraz Lillevan. Sprzęt muzyczny nie był aż tak oldskulowy, syntezatora Buchli nie było (przynajmniej takiego z epoki), za to zaplątał się nawet laptop, ale brzmienie i metoda były jak wyjęte z lat 1960-tych. „Silver Apples of the Moon” AD 2011 okazało się znacznie bardziej rozbudowaną formą niż na dawnym nagraniu, chwilami nawiązującą wprost do współczesnej elektroniki, z Autechre i Amonem Tobinem na czele. Po skrajnie emocjonalnym występie Kirby’ego, ten intelektualny koncert wymagał prędkiego przestawienia percepcji, co udawało się najlepiej, gdy przestało się oglądać wizualizacje Lillevana, zbyt rozpraszające. Skąd to brnięcie w uzupełnianie każdego koncertu wizją? Czy tak szybko "wizualizacje" z innowacji stały się konwencją, bez której nie potrafimy wytrzymać trzech kwadransów słuchając? Przecież są jeszcze artyści, którzy potrafią się obronić tylko samą muzyką. Tak było właśnie w przypadku Subotnicka - był to najmocniejszy punkt wieczoru i jeden z najlepszych w trakcie całego festiwalu.
Po dłuższej przerwie obejrzeliśmy wariację Kode9 i MFO na temat filmu „La Jettee” Chrisa Markera z 1962 roku, trwającą mniej więcej tyle co oryginał (28 minut) i stanowiącą tutaj swoiste słuchowisko. Nikt nic nie grał, poczuliśmy się jak w kinie. Niestety czytaną narrację puszczono nie z głównego nagłośnienia, tylko z monitorów na scenie, przez co siedząc nieco wyżej zrozumieć ją w całości było bardzo trudno. Debiut Kode9 w roli „kompozytora filmowego” wypadł jako tako – poprawnie, ale bez ekscytacji – więc po wcześniejszych potężnych doznaniach ten punkt programu okazał się blady.
Na pierwszym rave w Łaźni Nowej (brawa za przygotowanie miejsca)m, Mutations 1: Techno Rebels, naszą uwagę zwróciły przede wszystkim dwa występy: Ital oraz Model 500. Ital, czyli Daniel Martin-McCormick, do betonowej, ale świetnie wytłumionej sali w piwnicy pasował idealnie, łącząc house’owy trzon z punkową niepoprawnością i piosenkową wrażliwością, eksplodującą w przebojowym Only For Tonight na koniec setu. Model 500 na dużej, świetnie brzmiącej sali z potężnymi ekranami, doskonale wcielili się w rolę gwiazdy wieczoru. Lekko archaiczny image, twarda, męska prezencja i analogowe brzmienie nie pozostawiały wątpliwości, że obcujemy z klasykiem, a wtręty disco czy funku świetnie sygnalizowały soniczne powiązania. W miarę trwania koncertu format trupy Atkinsa zaczynał trącić myszką, ale brzmienie i zabawa były przednie.
W sobotę festiwal rozpoczął się nad wyraz szybko, bo chwilę przed 15 w Mandze odbył się showcase wytwórni Not Not Fun - był udany, jednocześnie pokazując wyraźnie jej mocne i słabe punkty. Rozpoczynający program Sex Worker (ponownie Daniel Martin-McCormick, po całych czterech godzinach snu) uchwycił swoją brudną, niechlujnie brzmiącą syntezatorową muzykę. Na pierwszy plan często wychodziły jego wokalne przerysowania, przez co można było momentami odnieść wrażenie pewnej pretensjonalności. Ta prowokacyjna forma do niego pasowała, ekspresyjnie czasem przypominając jego macierzysty projekt - oby taneczny Ital nie wyparł Sex Workera z umysłu McCormicka i pojawiał jak w Mangdze, czyli tylko na bis, gdy McCormick zagrał taneczne Ital's Theme. Występujący po nim Dylan Ettinger zdawał się być młodszym i bardziej introwertycznym Danem Deaconem. Zagadkowa była Maria Minerva, tak jakby na siłę chowająca swoje najbardziej wyraźne atuty pod płaszczykiem estetycznych komunikatów i skupiona na zgłębianiu obszarów własnej niepewności. Kolejne utwory ukazywały nieco inną osobę, jakby Maria kwestionowała różne interpretacje samej siebie. Ten wymiar jej koncertu pozwolił przymknąć oko na odtworzeniową naturę warstwy muzycznej, zwłaszcza, że śpiewała dobrze. Na koniec zobaczyliśmy LA Vampires, w formie kwartetu Amandy i Britta Brown z McCormickiem i Damon Palermo (czyli aktualnym, zawężonym do duetu składem Mi Ami, którego nowa płyta ma się zresztą ukazać w NNF). Był to najbardziej dynamiczny i pełny w brzmieniu koncert showcase’u – żywa perkusja robi różnicę, zwłaszcza jeśli towarzyszy tak energicznej wokalistce i dwóm syntezatorowym magikom.
Słuchało się tej dusznej, dwuznacznej dyskoteki LA Vampires doskonale, ale zarazem z narastającą wątpliwością w jej potencjał do przewalczenia efemeryczności. Podstawowym aksjomatem stylistycznych wycieczek i kolaży środowiska NNF wydaje się estetyka i estetyzacja – poszczególne formy i etapy muzycznej ewolucji są rezultatami poszukiwania kolejnych (na swój sposób) ślicznych obiektów, swoistym rękodzielnictwem wytwarzającym błyskotki. Jakkolwiek cwane i estetycznie dopracowane nie byłyby te polemiki z przeszłością i kolejnymi fascynacjami, trudno postrzegać je inaczej niż właśnie cwany i estetycznie dopracowany fun. Nie mogłem odpędzić wrażenia, że na showcasie NNF oglądamy zespoły, które grają tak, a nie inaczej, bo „lubią”, a nie bo „czują” i niestety pozostają powierzchowne.
Wrażenie było diametralnie inne godzinę później na koncercie Enclaves of The Future w Muzeum Inżynierii. Chris & Cosey oraz John Foxx and The Maths „reaktywowali” lata 1980-te dogłębnie i sugestywnie, bez cienia sentymentalnej podróży. Zobaczyliśmy dwa składy, które zdefiniowały pewne brzmienie i są w nim nie do podrobienia, a ich muzyka wręcz ucieleśnia i natychmiast przywołuje określony zeitgeist. Na poziomie wykonawczym oba koncerty były doskonałe. Chris Carter ponownie ukazał się jako niezrównany mistrz syntezatorowej architektury, w której nie ma niepotrzebnych dźwięków, brzmienia są szokująco dopracowane, a rytmy uzależniające. A wszystko to jednak służyło kompozycjom o różnych odcieniach, w których to Cosey Fanni Tutti jest tym ludzkim pierwiastkiem - głosem, kornetem, gitarą - jednak tym razem trochę drugoplanowym. John Foxx natomiast śpiewał, jakby wcale nie upłynęły trzy dekady, jakby zmechanizowany romantyzm trwał, a nie powracał. The Maths okazali się doskonałym backing bandem, włączającym w syntezatorowo-padowy trzon odcienie skrzypiec i basu.
Wykonawcza perfekcja byłaby jednak niczym, gdyby nie uświadamiała, jak bardzo zrośnięta z twórcami jest ta muzyka. Jak zawsze, jedne nagrania starzeją się lepiej, inne gorzej, ale sobotni koncert pokazał wyraźnie, że ciągłość w przypadku tych artystów nie jest oznaką słabości, ale przeciwnie - autentycznego przeżycia muzyki i świadomości własnego języka artystycznego. Dlatego po dwóch, trzech dekadach można do tej muzyki wracać z klasą i sensem. Przy całej sympatii dla środowiska NNF, chcąc nie chcą skonfrontowanego ze starszym pokoleniem, to, co na razie ono wypuszcza, nie będzie się starzało z taką godnością. I wydaje się, że jest to głównie pochodną motywacji, a nie estetyki.
Sobotni rave niestety nie dorównał piątkowemu, a oba występy, po których obiecywaliśmy sobie najwięcej - 2562 i Andy Stott - zawiodły. Koncertów niedzielnych niestety nie mogliśmy już zobaczyć, mamy nadzieję, że ten brak zrekompensuje wywiad z Jacaszkiem w kolejnym numerze PopUp, przeprowadzony przez naszego krakowskiego współpracownika.
Zwłaszcza uczestnicząc w całym, lub prawie całym festiwalu można było dostrzec jego różnorodność, a także szczegółową selekcję w zapraszanych artystów. Z jednej strony Unsound prezentuje nowe trendy w muzyce, zespoły, które w ostatnim sezonie były na ustach krytyków i magazynów muzycznych. Z drugiej, to świetna okazja do przyjrzenia się legendom, dzięki którym wiele zjawisk we współczesnej muzyce mogłoby znacząco się różnić – vide Subotnick, Model 500, Chris & Cosey czy John Foxx. I to chyba najlepiej świadczy o wysokim poziomie tej imprezy, która uzupełniana o cykl paneli i dodatkowych wydarzeń bardziej jest nawet formą muzycznych spotkań, prezentujących szerokie spektrum aktualnych muzycznych trendów, nowinek technologicznych, ale także głęboko sięgająca do historii i przeszłości muzyki eksperymentalnej czy elektronicznej. Gorzej, że pokolenie młode bardzo rzadko potrafi dorównać "klasykom", wypadając na ich tle płytko, epatując gestami i unikając pytań o głęboki sens swojej muzyki. Zobaczymy co dalej, w tym roku "future shock" okazał się żywotny głównie dzięki przeszłości i pokoleniu 50+.
[zdjęcia: Jakub Knera, Piotr Lewandowski, Michał Kamienik]