„Korporacja? Stowarzyszenie!? Federacja?! Nie, niech to będzie Fundacja! Brytyjska Elektryczna Fundacja“ - tak w wielkim skrócie powstał zespół producencki British Electric Foundation, w skrócie B.E.F. Głównym fundatorem był Martyn Ware, który po odejściu z pierwszego składu The Human League nie bardzo wiedział, co robić dalej. Zawsze lepiej czuł się w studio, scena nie była jego żywiołem, wiec produkowanie nagrań dla innych było ciekawym rozwiązaniem. Ale pamiętajmy, to był burzliwy początek lat 80tych, nic nie było takie proste jak się wydawało, wtedy żeby być zauważonym trzeba było mieć ideę, koncept i image inny niż cała reszta, dodatkowo im oryginalniejszy i dziwniejszy, tym lepiej. B.E.F miała być takim mini-Motown - ci sami producenci, różni wokaliści, jednorodne i charakterystyczne brzmienie, wg pierwszego kontraktu mieli wydawać rocznie 6 płyt dla Virgin. To były czasy! Wielkie wytwórnie chciały dziwnych, ekscentrycznych pomysłów!
Rzeczywistość poszła w swoją stronę, okazało się, szczególnie po tym, jak zespół Heaven 17, brat bliźniak B.E.F zasłużenie zaczął odnosić coraz większe sukcesy. Nie było łatwo sprostać wymaganiom kontraktu, 6 płyt na rok, to jednak trochę dużo pracy. Ostatecznie stanęło na tym, że miały być albumy, części większej serii, i single. Taki plan i tak był imponujący. Wszystkiemu miał towarzyszć w pełni kontrolowany przez B.E.F. graficzny dizajn.
Na przełomie lat 70 i 80tych firma Sony (to akurat korporacja, nie fundacja) wypuściła na świat pierwszego Walkmana, ale na początku nie miał jeszcze tej legendarnej nazwy, którą wszyscy znamy, w różnych częściach świata były odmienne, w UK było to „Stowaway“. Panowie z B.E.F zawsze zaintrygowani nowymi wynalazkami i technologiami postanowili, że pierwsze wydawnictwo Fundacji będzie kasetą z muzyką specjalnie przeznaczoną do nowego przenośnego odtwarzacza. Zebrali swoje wczesne próby i eksperymenty, nawet instrumentalne świeże wersje utworów dla Heaven 17 i przygotowali legedarny zestaw „Music For Stowaways“. Wydany był tylko i wyłącznie na kasecie magnetofonowej, w prawdopodobnie niezbyt wielkim nakładzie, więc szybko stał się rarytasem trudnym do upolowania, znalazł się nawet w różnych podsumowaniach najbardziej nieznanych ale wpływowych wydawnictw. Ja nigdy tego wcześniej nie słyszałem, okładkę znałem tylko z książkowego druku. I w roku 2011, po sukcesie fantastycznej reedycji pierwszej płyty Heaven 17 „Penthouse & Pavement“ zdecydowano się na wydanie wszystkich nagrań B.E.F, czyli także tych z pierwszej kasety. Nareszcie.
Muzykę tu pokazaną można określić jako coś dokładnie pomiędzy pierwszą, odważną i taneczną inaczej wersją The Human League, a wczesnym H17. Panowie nie boją się przesterowanych, nieźle obciążonych syntezatorów, grubych basów, nie dbają zbyt często o podziały typu zwrotka refren. No i tytuły wiele mogą mówić, z których „Music To Kill Your Parents By“ jest chyba najdalej idący. Wyobrażam sobie, że zmienna temperatura nagrań, od lekkiego i funkującego ciepła (rzadziej) do mokrego zimna z mechanicznym nalotem (najczęściej), oddaje nieźle atmosferę tamtych czasów w Sheffield, gdzie zespół działał (bezrobocie się wzmaga, pojawia się bieda, Thatcher zaczyna rządy). Sa konkretne elektryczne, po-kraftwerkowe rytmy, utwory, które potem przerobione na piosenki weszły na klasyczny album „Penthouse & Pavement“ (np “Groove Thang“, później zatytułowany „We Don’t Need That Fascist Groove Thang“, utwór w niektórych rozgłośniach zakazany), aż po ambienty i inne przestrzenności bez perkusji, które oczywiście i automatycznie kojarzą się z pionierskim Eno, ale także nawet z wczesnymi wątkami industrialnymi.
Może dlatego nie został ten album szybko wznowiony, bo utwory tutaj często mają charakter czystych eksperymentów brzmieniowych, technologicznych, ewidentnie są tutaj testowane nowe urządzenia, efekty, czasem ma się wrażenie, że nasze nerwy też są w trakcie jakiegoś egzaminu. Na pewno był to świadomy zabieg, Martyn Ware oraz Ian Craig Marsh w końcu wyszli z elektronicznego, squatowego post-punka więc ludzi trzeba było trochę podenerwować. Ale interesowali się też starym, szlachetnym popem i soulem, ich możliwości kompozytorskie zaczęły się rozwijać bardzo szybko, więc pewnie prędko znudziły ich te wczesne nagrania, po co się cofać. Wznowione po 30 latach są doskonałym dokumentem, pokazują też, jak tamte niekomputerowe ale syntetyczne brzmienia mogą być świeże i aktualne, nawet współczesny mastering ich za bardzo nie popsuł, pokazują też nietypowy zespół przyjaciół/współpracowników złapanych w ciekawym momencie zaczynania wszystkiego od zera (choć było to zero szczególne). Poza tym 1981 rok dla muzyki był naprawdę dobrym rokiem, to był tak jakby środek post-punkowej rewolucji, można zaryzykować stwierdzenie, że większość tego co się działo, było ważne.
Do tej płyty dołączona jest jako bonus zapowiedź nadchodzącego, nowego zupełnie albumu B.E.F., ciekawie że wybrano kower „Smalltown Boy“ z repertuaru Bronski Beat. I jest to całkiem niezłe, skąpane w deszczu ale ciągle bardzo taneczne ujęcie tego ejtisowego megahitu, dosyć minimalistyczne, powoli ale skutecznie się rozkręcające.
Pierwszy „normalny“ album „Music Of Quality and Disctinction: Volume One“ zawiera kowery. Na przykładzie cudzych kompozycji zawsze łatwo pokazać swoje własne umiejętności, możemy się odnieść do jakiegoś szerzej znanego wzorca, przykładu. Taki ruch dla grupy producenckiej jest zawsze bardzo dobry. Wokaliści, którzy się tutaj pojawiają, to naprawdę robiący wrażenie zestaw - od Tiny Turner (tak, to ona!), która wtedy była jeszcze przed swoim wielkim powrotem (nota bene Martyn Ware maczał palce później także przy produkcji „Private Dancer“), Paula Jonesa, Glena Gregory (wokalista H17, jeden z moich wokalnych faworytów od zawsze), Billyego Mackenzie (The Associates!) aż po, nawet, glamrockowego Garego Glittera. Poważna sprawa. I na szczęście zabawna, to na tamte czasy idealny radiowy pop, zaaranżowany z najlepszą z możliwych ejtisową giętkością i zręcznością (na szczęście kwestia wirtuozerii była w tych post-punkowych czasach mocno passe). Utwory wybrane, to głównie stary soul i rythm’n’blues, ale jest też „Perfect Day“ Reeda (śpiewa Glen Gregory) i „The Secret Life Of Arabia“ Bowiego (jeden z najjaśniejszych punktów płyty, śpiewa Mackenzie). Na wznowieniu dołączono także wersje instrumentalne, czy też backing tracks, kilku utworów, czyli co, czyli można pośpiewać samemu!
Aranżacyjnie bliżej tutaj do późniejszego Heaven 17, gdzie rozwiązania ze starego popu mieszając się z ówczesnymi nowościami, sporo tutaj syntezatorów różnego rodzaju, chyba już słychać nie tylko analogi, to był moment kiedy cyfrowe klawisze zaczynały stawać się popularne. Drummaszyny i sekwencery są świetnie zaprogramowane, żywe instrumenty, których tutaj niemało użyte bardzo sprawnie, wszystko brzmi tak jak wtedy brzmieć najlepiej mogło, są momenty, gdzie jest naprawdę ostro (jak na pop) i intrygująco, nikt tutaj nie szuka delikatności i polerowania, emocje mają być pełne. Może czasem za dużo słodkiego rewerbu, ale rozumiem, że takie były potrzeby ówczesnego radio. Generalnie b.e.f.owcy poradzili sobie oczywiście świetnie. Wtedy nie istniało jeszcze określenie, dość zresztą nieudolne - avant-pop. W Polsce jest popularne, więc powiem - tak, to coś w tym stylu - w radio nie zaboli, znawca też się ucieszy.
Gorzej wygląda sprawa z drugim pełnometrażowym albumem - „Music of Quality and Distinction: Volume Two“, oryginalnie wydanym dopiero w 1992 roku. Widać początkowy plan wydawania wielu płyt w systematycznej serii się nie udał kompletnie, prawdę mówiąc chyba dobrze się stało, lepiej, że praca nad rozwojem Heaven 17 zabrała im więcej czasu a B.E.F był tylko do zadań specjalnych (ale w sumie i tak przebojowych płyt, w których jako szara eminencja Martyn Ware maczał palce sprzedało się, to zaskakujący fakt, ponad 35 milionów!).
Co mi się tutaj niepodoba - że nie jest to ani ejtisowa płyta, ani nie nadąża za tym, co zaczęło się dziać w muzyce na początku lat 90tych, albo może nadąża, tylko że popowe nagrania z tamtych czasów niebywale się zestarzały, produkcja i brzmienie na ogół są już zupełnie niestrawne. Nie ma konkretnych, mięsistych syntetyków tylko cienko brzmiące „żywe“ instrumenty, bas jest kuriozalnie przezroczysty, a przede wszystkim nie ma tego czegoś, brakuje oryginalnej iskry, tą płytę mógłby nagrać każdy ówczesny producent. Są oczywiście jaśniejsze momenty, zestaw wokalistów jest ponownie, jeśli nawet nie bardziej imponujący (stali współpracownicy ale także Chaka Khan, Mavis Staples, Billy Preston, Green Gartside i najmocniej tutaj intrygujący Terence Trent D’Arby), ale nasza uwaga najprawdopodobniej nie zatrzyma się tutaj na dłużej. Mamy do czynienia w zasadzie tylko z czystym, pełnym profesjonalizmem, wszystko jest zrobione tak jak wtedy być powinno. Może kiedyś przyjdzie czas na takie brzmienia, ale to na pewno jeszcze nie teraz. Może nie wzrusza się przy tej muzyce ramionami, nie jest aż tak źle, ale ekscytacja jest chwilowa i nieczęsta.
Box jest świetnie wydany, to takie wydawnictwo, z którego czym prędzej zrywa się folię, żeby zobaczyć co jest w środku. A tam trzy ładnie podane płyty, jednorodne graficznie, zestaw kartoników/kart z reprodukcjami najważniejszych singli, wielki plakat/wykres z opisami wszystkich utworów, booklet z tekstem Martyna i masą archiwalnych zdjęć. A wszystko w bardzo przystępnej cenie, w zasadzie cenie jednej normalnej nowej płyty (chyba, że się trafi na jakiś zły sklep), nie ma tutaj zbijania dodatkowych kokosów na czymś co już parę razy było sprzedane. Badaczom lat 80tych polecam, choć tych na pewno namawiać nie trzeba, ale również młodzieży, która nie do końca wie, jak wyregulować znaleziony u dziadka na strychu analogowy syntezator. Mam nadzieję, że są takie strychy i tacy dziadkowie też istnieją.
[Wojciech Kucharczyk]