Krzysztof Komeda funkcjonalnie jest polskim Davisem albo Coltrane’m. Tym największym z czasów, gdy jazzmani mogli być gwiazdami popkultury, na dodatek popularnym i cenionym za granicą, co w Polsce jak wiadomo jest uznawane za główny papierek lakmusowy. Oczywiście nie jedynym, który nawet za oceanem radził sobie swobodnie, ale jednak legendarnym. W pewnej mierze przez przedwczesną śmierć, a zmarł naprawdę młodo – Miles w tym wieku dopiero zakładał swój drugi wybitny kwintet, elektrycznie grał będąc dobre kilka i kilkanaście lat starszy, a najstraszliwsze rzeczy nagrał mając 20 lat więcej. Czego wspaniałego i koszmarnego (i w jakich proporcjach) Komeda nie zdążył stworzyć, tego się nigdy nie dowiemy, ważne, że zostawił sporo muzyki dobrej. I tak w przypadku Davisa, ciągle jest nam to przypominane. Jeden za drugim powstają płyty i projekty „tribute to”, „music of”, „remembered”, „inspired by”, „revisited”, etc. Rosyjska pianistka Lena Ledoff nawet wydała w 2011 roku album „Komeda Chopin Komeda”, exclusiv na wymagający polski rynek. Maria Sadowska zrobiła z Komedy piosenki. Na stronie internetowej największego polskiego sklepu z produktami kultury na hasło „Krzysztof Komeda” wyskakują 44 pozycje w kategorii „muzyka”, większość już niedostępna (w tym np. „Komeda – Inspirations” na organach kościelnych). Wśród dostępnych ośmiu są dwa albumy Komedy (ten i „Nóż w wodzie”) i sześć takich właśnie pochodnych.
Davisa też się miętosi niemiłosiernie (patrz choćby WSJD 2011), czego nadejście on sam chyba przeczuwał, przeganiając kiedyś ze sceny treściwym „get the fuck off” próbującego z nim zagrać Wyntona Marsalisa. Ani muzyce Davisa, ani Komedy, cały ten recykling nie jest do niczego potrzebny. Muzykom, którzy się go podejmują i wypełniają sobie katalogi potencjalnie chodliwymi pozycjami – pewnie tak, ale nie Davisowi, Komedzie, Coltrane’owi (tego się praktycznie nie miętosi, zdążył wystarczająco długo grać muzykę od tego odstraszającą) i innym. Ich muzyce potrzebne są reedycje i wydania niepublikowanych nagrań. W tym względzie Ameryka i Europa Zachodnia jest na innym poziomie niż my - kultura bootlegu zrobiła swoje. Nie dość, że prawie cała (a na pewno cała sensowna) kariera Davisa została objęta boxami „complete session” i w większości wypadków są one kapitalne, warte tych pieniędzy, to tylko w 2011 roku ukazały się dwa świetne albumy koncertowe: „Bitches Brew live” i „Live In Europe 1967: The Bootleg Series Vol. 1”. Coltrane’a też ukazuje się co rusz poprzez różne odgrzebane nagralnia, głównie live. A w czterdziestą rocznicę śmierci Alberta Aylera ukazała się koncertówka „Stockholm, Berlin 1966”.
W Polsce z tym kiepsko. Niby część płyt serii „Polish Jazz” została wznowiona na CD (kilkanaście z ponad 100), wybranych kilka też na winylach, w latach 1990 wyszło sporo płyt Komedy, ale jakoś tego się nie czuje. I przede wszystkim, brakuje tego, co podpiera wielkość amerykańskich legend – kapiącego strumyczka wydawnictw, prezentujących mniej lub bardziej nieznaną perspektywę. Nawet niech perspektywa będzie znana, a tylko wykonania dobre – wystarczy.
„Komeda Live at The Jazz Jamboree Festival 1961–1967” jest właśnie takim wydawnictwem, których byłoby już mnóstwo, gdyby Komeda był Amerykaninem. I pewnie byłoby wtedy jednym z tych najważniejszych. Składają się na nie trzy płyty, prezentujące nagrania w trio, kwartecie, kwintecie. Nie są ułożone chronologicznie, choć nagrania na pierwszej płycie są, z wyjątkiem jednego, starsze od pozostałych. Trio Komedy, niezależnie od zmian składu (nagrania są z różnych występów, więc perkusistów zarejestrowano aż czterech, basistów trzech) i okazjonalnego udziału innych muzyków (np. Jerzego Miliana na wibrafonie, perełka) ukazuje się jako zespół pilnie i skutecznie odnajdujący w jazzowych arkanach. Opanowujący reguły gry (cztery z dziewięciu utworów to standardy). I tak słucha się go bardzo dobrze, ale to preludium do kolejnych dwóch płyt. Album w kwartecie (z Rune Carlssonem na perkusji) zawiera tylko dwie kompozycje, ale za to jakie. Kattorna, czyli jeden z najbardziej znanych utworów Komedy, rozpościera się tutaj do prawie 20 minut, w których zespół bywa mocno davisowski, bo grający bardzo w tej manierze Stańko jest długimi fragmentami na pierwszym planie. Drugi utwór to niepublikowane wcześniej, epickie Nighttime Daytime Requiem z 1967 roku. Ekspresyjny hołd dla Coltrane’a, zawiły formalnie, lecz o odczytywalnej warstwie emocjonalnej. Ten awangardowy przechył i rozbudowanie form słychać też na trzeciej płycie z nagraniami kwintetu (z Michałem Urbaniakiem na saksofonach, sekcja rytmiczna inna niż w kwartecie). Ballada z „Noża w wodzie” nabiera tutaj abstrakcyjnego charakteru, rzadko gra cały zespół i jeśli już, to temat spinający ciekawe sonorystycznie improwizacje. Później muzyka może i pulsuje czy nawet swinguje jaśniej, ale niezmiennie to najwyższej próby jazz połowy lat 1960., który robi wrażenie otwartością i komunikowaniem emocji. W książeczce płyty komentuje Tomasz Szachowski, jego notka na początku jest zbyt encyklopedyczna, ale potem interesująca, a zdjęcia Marka Karewicza są pierwszorzędne.
Historia opowiadana przez ten album nie jest nowa – ewolucja Komedy od pianisty, do kompozytora, którego dziś głównie chce się w nim widzieć. Słuchając tych płyt można sobie jednak z całą doniosłością przypomnieć, że jego kompozytorstwo nie było tylko wymyślaniem tematów, które dziś zgrabnie można przerabiać na piosnki i piosenki. W tych rozbudowanych formach i „graniu zespołem” dostrzec można najciekawsze elementy obrazu Komedy. Słowiański romantyzm swoją drogą, ale tej ambicji kompozycyjnej i wykonawczej w kowerach raczej się nie spotka. Na zakończenie roku, w którym tzw. wydarzeniem był album zadbanego pianisty o nawyku do gry staccato, z Komedą w wersji, parafrazując tytuł przeboju z „Dziecka Rosemary”, safe and warm, „Komeda Live at The Jazz Jamboree Festival 1961–1967” jest fantastyczną niespodzianką. Jeśli kogoś interesuje polski jazz i ani tych koncertów nie widział, ani nie dostał w spadku całej serii Polish Jazz, jest to pozycja obowiązkowa.
[Piotr Lewandowski]