Ha! 4AD nie przestaje zaskakiwać, również w coraz gęstszej kategorii „eklektyzm“.
Jak połączyć koktotłinsowo-stirijolabowo-japońsko-chińskie wokale z aktualnym po-basem i elektroniką ze szkolnej ławy (appsy, appsy i jeszcze raz appsy)? Wszystko da się. Specjalnie nie trzeba badać, skąd w ogóle Grimes się wziął, żeby się cieszyć tą zaskakującą muzyką. Trzeba raczej napisać - skąd się wzięła, bo to dziewczyna, Claire Boucher, z Kanady. Więc wzięła się z Kanady. Tak. I to nie jest jej pierwsza płyta. Ale dopiero tenże album zwróci uwagę wszystkich na tę jakże zdolną postać.
Ta płyta sprawia mi przyjemność, ogromną. Może nie aż taką, jak dla mnie bliźniaczo analogiczna i jednocześnie totalnie odmienna, nowa płyta Julii Holter. A może jednak taką samą? Tak to bywa z bliźniaczymi płytami wydanymi w podobnym momencie. Główna różnica polega tylko na proporcjach w aranżacji, czy więcej klasycznych instrumentów, czy więcej elektroniki, także na kolorze osobowości, to proste. Kojarzy się też z cudem zeszłorocznym, czyli „Eye Contact“ Gang Gang Dance (i pewnie wieloma innymi płytami, ale to akurat nie jest szczególnie ważne, ach, przywołam jeszcze stare Final Fantasy, ok). Przy tym wszystkim jest nade wszystko oryginalna, niezwykle wręcz. Takie połączenia żeńskich wokali z „męskimi“ bardzo ajpadowymi wokoderami zdarzają się ciągle rzadko. Koncepcja jest prosta, ale wykonanie pełne wyczuwalnego nieuzbrojonym nosem talentu. Bity są wręcz ajfonowe, nie wiem, czy to już jest iphone-breaks, czy jeszcze po prostu zwykły taneczny pop (z tych tzw. niezależnych). I właśnie połączeniem emocji w głosach i ich sprytnym wpuszczeniu w cyfrowe reverby z dobrze pomyślanymi i jeszcze lepiej przetworzonymi elektronicznymi warstwami ta płyta wygrywa. No i te różne drobiazgi mikro-fildrekordingowe gdzieś daleko po bokach, od czasu do czasu. Wszystko jakby znamy, ale każda część jest oszlifowana w nieznany wcześniej sposób. Dla mnie właśnie ten szlif świadczy zawsze o talencie. A na dodatek niektóre piosenki mogłyby w ogóle stać się zwykłymi przebojami, gdyby nie to nietypowe ułożenie proporcji, w zasadzie cały czas jest w miarę normalnie, ale po chwili okazuje się, że jest trochę do góry nogami - wokale uciekają w dal, lecą, a bity wskakują gdzieś przed same oczy słuchacza, gdzie najfajniejsze są te momenty, gdy ich indywidualne przestrzenie się łączą, stapiają, zamieniają się miejscami gdzieś na granicy horyzontu, a tam Tybet, Himalaje. I 1% podatku na rzecz psychodelii.
Piękne melodie, to też atut. I głosowe harmonie, na ogół co najmniej trójgłos, czasem więcej. Są momenty superzabawne, no normalnie jak Samantha Fox, ale z całkiem pokaźnym ładunkiem dodatkowego IQ w głosie (Vowels = space and time) albo prawie renesansowy chór, ale śpiewający prosto z jachtu płynącego przez Morze Żółte (Visiting Statue). No i coś co jest bezpośrednim nawiązaniem do Beach Boys i do The Carpenters razem i od razu, ale we współczesnym post-animalkolektiwowym wydaniu (Symphonia IX (my wait is you)) (albo to może Simon & Garfunkel w spódnicach mini?!). Oraz hity, hity, hity (Nightmusic, Eight, Circumambient)! No i baso-wokoder czasem gruw wrzuca wyśmienity, trudno usiedzieć tutaj i tą skromną recenzję w spokoju napisać.
Zwróćcie też uwagę na tytuły - to zabawa sama w sobie, do tego okładka z szalonym vudu kościotrupem krzyczącym w wielu językach naraz - i mamy popowe gesamtkunstwerk.
Wspaniale.
To będzie jedna z płyt roku. Pełna charakteru, wpadających w ucho huków (Kapitanów Hooków), przy tym lekka, zabawna i PRZYJEMNA. A do tego o bardzo wysokim ilorazie emocjonalnej inteligencji. A jej producent pewnie w czasie wolnym konstruuje latające roboty. Pani producent.
Brać. Be A Body.
[Wojciech Kucharczyk]