Gdy debiutowali prawie piętnaście lat temu, w muzyce Beachwood Sparks raziło przenoszenie niemal 1:1 psychodelicznego popu przełomu lat 1960. i 1970. w XXI wiek. W ostatniej dekadzie, gdy rock był dominującą siłą popkultury, tego typu revival wydawał się dziwny. Teraz, gdy gwiazdy The Shins, Devendry Banharta oraz wielu innych zabłysły i zgasły (a przynajmniej przestały świecić mocno), 20-latkowie chcą grać tzw. folk a nie punk rocka, a retromania stała się podstawowym idiomem, Beachwood Sparks wracają niczym ojcowie chrzestni tego zwrotu w stronę wiejskiej Ameryki i słonecznej quasi-psychodelii.
I podejmują temat praktycznie w tym samym miejscu, w którym go zostawili dziesięć lat temu - mariażem słonecznego popu lat 1960., folk-rocka Buffalo Springfield i tzw. alt-country (czyli zagrywek country granych tak, żeby nie żenowały). Być może Beachwood Sparks nie pozostało nic innego niż powrót do korzeni. W międzyczasie panowie odegrali przecież pewną rolę w rozkwicie syntetycznej wariacji na temat psych-popu spod znaku Dntel, Nobody, The Postal Service, ale ta już obumarła. Jeśli pobrzmiewa mocno w chill-wavie, to bez świadomości wielu twórców i odbiorców.
Piosenki na The Tarnished Gold są przewidywalne, ale melodyjne i zgrabnie zaaranżowane – otwierające album Forget the Song za kilka lat powinno wręcz trafić na listy „esencjonalnych” nagrań folkowego renesansu. Duża w tym zasługa Chrisa Gunst, który jest idealnym wokalistą dla tej formuły – brzmi jak żywcem przeniesiony z epoki Buffalo Springfield i Canned Heat. The Tarnished Gold to album, którego wręcz nie można nie lubić, zwłaszcza latem. Ale naprawdę polubić jest dużo trudniej. Mimo pierwszorzędnej realizacji jest zbyt rzetelny, brakuje mu odrobiny zaskoczenia i szaleństwa, charakteryzującego choćby Ariela Pinka, który tutaj gościnnie się udziela – ale bez przeczytania notki na okładce się tego trudno domyślić.
[Piotr Lewandowski]