polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Playback Play 2012
Powiększenie | Warszawa | 02-05.10.12

Pierwszy dzień tegorocznego Playback Play, poświęconego „marginesom muzyki minimalistycznej - słowu mówionemu i bluesowi”, przyniósł muzykę instrumentalną. Koncert podzielony był na dwa segmenty. W pierwszym usłyszeliśmy „Cellogram” Jamesa Tenney w wykonaniu Agnes Szeląg na elektrycznej wiolonczeli, a następnie „Blues in B-Flat” Volkera Heyna zagrany przez duet Szeląg (na akustycznej wiolonczeli) / Julia Kubica (skrzypce). Szeląg solo zagrała kapitalny utwór, operujący głównie dronami, tembrem i natężeniem dźwięku. Zaskakujący barwami wydobywanymi z instrumentu i hipnotyzujący swym lodowcowym tempem. Drugi utwór, w duecie, był połączeniem tego typu środków ze strzępami melodii i rytmicznymi akcentami. Choć wciągający, wydał się raczej ciekawostką niż manifestem piękna tkwiącego w prostocie, jak to było w przypadku „Cellogram”.

W drugiej części wieczoru zagrał zespół w składzie Andrea Belfi (perkusja), Michał Biela (bas), David Grubbs (gitara), Julia Kubica (skrzypce), David Maranha (skrzypce), Agnes Szeląg (wiolonczela), do których po czasie dołączył też Miron Grzegorkiewicz (gitara). Tych muzyków będziemy zresztą spotykać w kolejnych dniach festiwalu. Pierwszym utworem było „Bandas Sonoras” Amnona Wolmana, z tekstem wyświetlanym na ekranie. Tutaj rytmiczny pasaż z tortoisową perkusją przeplatał się z pozbawionymi i rytmu i pulsu instrumentalnymi spięciami, z powtórzeń takich modułów złożony był cały utwór. Bardziej przekonująca wydała mi się zagrana na koniec „Monotone Symphony” Yvesa Klein, przerodzona w improwizację. Od statycznego dronu opartego na jednym, ciągłym dźwięku (rzecz z drugiej połowy lat 1940.!), muzycy przeszli w delikatnie rytmiczną i dyskretnie melodyjną formę, zachowując dronowy charakter. Połączenie elektrycznych gitar, instrumentów smyczkowych oraz akcentów perkusji zaowocowało bogatą brzmieniową, z czasem zaczynającą żyć własnym życiem dźwiękową masą. Utwór, będący wręcz proto-minimalizmem, w rękach tego składu nabrał wręcz Godspeedowej atmosfery, choć oczywiście wolnej od patosu i dramatyczności kanadyjskiego kolektywu.

 

Drugi dzień upłynął pod znakiem muzyki Davida Grubbsa - usłyszeliśmy głównie jego kompozycje i piosenki, oraz na koniec przewrotny blues Henry'ego Flynta, w którym Grubbs był wokalistą. Pierwszy utwór, instrumentalny, Grubbs zagrał na pianinie w duecie z Agnes Szeląg. Maźnięcia wiolonczeli tworzyły kontekst dla lekko melancholijnych, oszczędnie dozowanych dźwięków pianina, którym Grubbs pozwalał długo wybrzmiewać. Jakoś w trakcie przypomniał mi się zespół Rachel, który w chicagowskiej scenie lat 1990. wyróżniał się kameralistycznym składem i nastrojem. Drugi utwór instrumentalny zagrało trio Grubbs / Belfi / Maranha, tym razem oparty o gitarę i uzupełniające ją delikatne akcenty syntezatora i instrumentów perkusyjnych. Po przerwie do wspomnianego trio dołączył Michał Biela na basie i przyszedł czas na piosenki. Najpierw trzy z płyty An Optimist Notes the Dusk - oszczędne, operujące raczej aranżacją niż melodią, raczej stopniową dekonstrukcją niż zwrotką i refrenem. Na płycie dopełnieniem tego procesu jest instrumentalna koda, tutaj nastąpił zwrot w drugą stronę, czyli najpierw bardziej radosny utwór, a potem najbardziej energetyczny, oparty o kompaktowy groove gitary, rockową perkusję utwór, w którym tkanką była szorstka improwizacja skrzypiec. Wariacja na temat math-rocka, można by rzec. Zwieńczeniem wieczoru było "Graduation" Henry'ego Flynta, repetytywny niby-blues, z dość dziwnym tekstem śpiewanym niczym raga. Koncepcyjnie przez Flynta podbudowany utwór tu wydał się niemal żartobliwy, może przez zmianę atmosfery z chmurnej na surrealistyczną.

 

Trzeciego dnia festiwalu głos wysunął się na pierwszy plan w osobie Pete'a Simonelliego, znanego w Polsce (co prawda niezbyt powszechnie) głównie jako wokalista Enablers. Simonelli jednak do muzyki przychodzi od literatury, co w połączeniu z jego nietuzinkową sceniczną charyzmą daje wyjątkowy efekt. Jest on frontmanem oryginalnym, niby niepozornym, ale przykuwającym uwagę, a na dodatek dysponującym głosem doskonałym do melorecytacji - niskmi, spowijającym odbiorcę, wręcz manipulującym nim. Jako pierwszy wystąpił kwartet Andrea Belfi, David Grubbs, David Maranha, Pete Simonelli (instrumentami podzielony jak w poprzednich dniach), reinterpretujący "Eleven Intrusions" Harry'ego Partcha. Kapitalna była to interpretacja, pełna dźwiękowego detalu i odcieni, subtelnie operująca sonicznymi akcentami w celu uwypuklenia nastroju tekstu. Większość utworów, między którymi nie było braw, jedynie chwile ciszy, rozegrała się w duetach, triach, rzadko grał cały kwartet na raz, a jeszcze rzadziej grał on głośno. Wreszcie mogły na pierwszym planie zaistnieć klawisze Maranhy, wcześniej raczej tworzące miąższ utworów, teraz dialogujące z głosem. W pamięć zapadł też przesiąknięty americaną duet Simonelliego z Grubbsem, grającym tym razem bez e-bowów i innych zabawek, lecz naginającym tradycyjną formę i takie też narzędzia (np. tulejki).

Głośno, choć stopniowo, zrobiło się w drugiej części występu. Ze sceny zszedł Belfi, natomiast do zespołu dołączyli Miron Grzegorkiewicz (gitara) i Gosia Penkalla (głos), usłyszeliśmy zaś opracowanie książki "Vanishing Point. How To Disappear In America Without A Trace" Susan Burner. Tu już nie było przerw, napięcie i natężenie dźwięku stopniowo narastało, Grzegorkiewicz i Grubbs stworzyli świetny gitarowy duet operujący fakturami i napięciem, a Simonelli i Grubbs - duet narratorów (głos Penkalli był raczej instrumentem), w którym słowa wypowiadane przez Grubbsa szybko, nieco mechaniczne, doskonale uzupełniały się z przemyślaną, wyrazistą narracją Simonelliego. Maranha, tym razem grający na skrzypcach w repetytywnej, szorstkiej tradycji Tony'ego Conrada, podkreślał nieco paranoidalny charakter całości. Simonelli pokazał tu w pełni swe dramatyczne, nie tylko wokalne, ale też performerskie możliwości, jak zwykle wchodząc w interakcję z publicznością (przy frazie "make new friends") i wpadając w swoisty trans. Spójny, pobudzający wyobraźnię i hipnotyzujący koncert (?), ciśnie się na usta, że najlepszy do tej pory moment festiwalu. Kodą wieczoru był 20-minutowy, improwizowany występ duetu Balfi / Maranha, zderzający syntezatorowe drony i modulacje z kanonadą perkusji, w duchu maksimum muzyki minimalnymi środkami. Słuchało się tego uderzenia przyjemnie, choć na całe 20 minut trochę zabrakło materii.

 

Czwartego i ostatniego dnia festiwalu znów pierwszoplanową postacią był Pete Simonelli, nie tylko za mikrofonem, ale także jako lider, katalizator muzyki tworzonej przez instrumentalistów, którzy tego wieczoru stworzyli razem nową jakość. Na pewno było tak w przypadku pierwszego występu, gdy Simonelliemu towarzyszyli Michał Biela, DJ Lenar i Miron Grzegorkiewicz, w interpretacjach zapisków Alana Lomaxa. Simonelli fragmenty dzienników Lomaxa potraktował jako wstępy do bluesowych piosenek z międzywojnia, które wymiętoszone przez niego przeistoczyły się w psychodeliczne, repetetywne mantry. Muzycy przy tym zaprezentowali równie szorstką, ale wciągającą, zredukowaną wariację na temat bluesa z bogatymi fakturami i noise’owymi wtrętami. Nie było perkusisty, ale rytmiczny trzon zapewnił w równej mierze Biela w roli basisty, grającego ekstatyczny blues sprowadzony do najbardziej podstawowego mianownika, jak i Lenar manipulujący płytami. Grzegorkiewicz zdumiewająco dobrze operował hałasem, co wraz z diaboliczną, ale precyzyjną ekspresją Simonelliego stworzyło sugestywną całość. Może nie tak imponującą, jak aranżacja książki Burner dzień wcześniej, ale to wrażenie po części wynika z tego, że pierwszy pozytywny szok przeżyliśmy właśnie w czwartek.

Drugą część wieczoru wypełniły teksty Simonelliego. Najpierw w jego duecie z Agnes Szeląg na elektrycznej wiolonczeli wspomaganej loopstacją. Bodajże dwa wiersze były najbardziej delikatnym momentem wieczoru. Później, gdy dołączyli do niech trzej wcześniej występujący muzycy oraz Gosia Penkalla, atmosfera stopniowo ulegała zagęszczeniu, aż po finałowy utwór, w którym bity Lenara wysunęły się na pierwszy plan i w gęstym, świdrującym brzmieniu oraz wyzywającym wokalnym performansie można było pomyśleć nawet o Throbbing Gristle. Definitywnym zamknięciem wieczoru i całego festiwalu były dwa teksty odczytanego przez Simonelliego solo.

 

Przy tego typu ad hoc tworzących się projektach, gdy czasu na znalezienie wspólnego języka i wykrystalizowanie improwizacji jest niewiele, rezultaty mogą być różne. W tym świetle Playback Play 2012 wypadło wyjątkowo dobrze – nie było pomyłek ani falstartów, za to było sporo mocnych wrażeń i absolutnie pozytywnych niespodzianek. Niektóre zawiązane tu formacje być może pójdą za ciosem. Niebagatelne znaczenie miało też fantastyczna dźwiękowa realizacja koncertów, którą zajmował się Norman Conquest. Bardzo udany festiwal, pokazujący także, że idea programowa dla pokazywania muzyki w czasach jej nadmiaru ma duże znaczenie.

[zdjęcia: Piotr Lewandowski]

Agnes Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Agnes Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Agnes Szeląg / Julia Kubica [fot. Piotr Lewandowski]
Agnes Szeląg / Julia Kubica [fot. Piotr Lewandowski]
Agnes Szeląg / Julia Kubica [fot. Piotr Lewandowski]
Belfi / Biela / Grubbs / Kubica / Maranha / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Belfi / Biela / Grubbs / Kubica / Maranha / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Belfi / Biela / Grubbs / Kubica / Maranha / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Belfi / Biela / Grubbs / Kubica / Maranha / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Belfi / Biela / Grubbs / Kubica / Maranha / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Belfi / Biela / Grubbs / Kubica / Maranha / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Belfi / Biela / Grubbs / Grzegorkiewicz / Kubica / Maranha / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Biela / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Biela / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Biela / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Biela / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Biela / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Biela / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Grubbs / Belfi / Biela / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Belfi / Grubbs / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Belfi / Grubbs / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Belfi / Grubbs / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Belfi / Grubbs / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Belfi / Grubbs / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Grubbs / Grzegorkiewicz / Maranha / Penkalla [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Grubbs / Grzegorkiewicz / Maranha / Penkalla [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Grubbs / Grzegorkiewicz / Maranha / Penkalla [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Grubbs / Grzegorkiewicz / Maranha / Penkalla [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Grubbs / Grzegorkiewicz / Maranha / Penkalla [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Grubbs / Grzegorkiewicz / Maranha / Penkalla [fot. Piotr Lewandowski]
Belfi / Maranha [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz / Penkalla / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]
Simonelli / Biela / Lenar / Grzegorkiewicz / Penkalla / Szeląg [fot. Piotr Lewandowski]