Kilka lat temu wydawało się, że Constellation Records najlepsze lata ma za sobą i dziesięciolecie istnienia tej wytwórni przeszło bez większego echa. Jednak w ostatnim czasie płyty Matany Roberts, Colina Stetsona, Sandro Perriego oraz reaktywacja GY!BE sprawiły, że Constellation znów stało się wytwórnią aktualną i ważną. Powrót do łask winyli i pokryzysowa fala nastrojów antykapitalistycznych też pewnie wzmocniły sentyment jednych, a zwróciły uwagę innych na kanadyjski label. Piętnastolecie CST uświetniła nie tylko pierwsza od dekady płyta GY!BE, ale przede wszystkim cykl koncertów w różnych miastach Europy, wśród których najszerszym przeglądem był trzydniowy minifestiwal w szwajcarskim Bernie. Współorganizatorem imprezy był obchodzący w tym roku 25-lecie istnienia kolektyw Dachstock, kiedyś bardziej skłot, teraz raczej swoisty dom kultury, dysponujący mieszczącą ok. 1000 osób Reitschule, o kapitalnej akustyce i idealnej na tę okazję atmosferze. Uzupełnieniem wieczornych koncertów była wystawa grafik do płyt z katalogu CST, całkiem ciekawe spotkanie i dyskusja z założycielami CST, Ianem Ilavsky’m i Donem Wilkie, które miały miejsce w kameralnym Musigbörse. Tam też odbyło się parę popołudniowych koncertów. Ale po kolei.
Piątek przyniósł najmniej koncertów, ale jednodniowe bilety na ten dzień rozeszły się najprędzej – oczywiście przez Godspeed. Wieczór jednak otworzył duet Hangedup, który jest jednym z moich ulubionych zespołów z pierwszego etapu działalności CST. Eric Craven (perkusja) i Geneviève Heistek (altówka) tworzą idealną wypadkową folk-punkowych wątków spod znaku Dog Faced Hermans i szorstkiego minimalizmu Tony’ego Conrada, z którym notabene nagrali świetną improwizowaną płytę w trio. Kilka lat temu praktycznie zawiesili działalność przez problemy zdrowotne Heistek, ale od czasu ATP pod kuratelą GY!BE znów okazjonalnie występują. Wtedy zagrali Koncert genialny, tym razem było trochę słabiej – częściowo przez trochę tępe nagłośnienie perkusji (pech pierwszego koncertu w sali pełnej ludzi), częściowo przez mniej przebojową, a bardziej improwizowaną setlistę. Po tradycyjnym dronie na początek, Godspeed You! Black Emperor otworzyli koncert tak jak nową płytę, utworem „Mladic”, ale później większość hitów zostawili na boku, środkową część koncertu wypełniając nową, niepublikowana kompozycją „Behemoth”. Przez to koncert nie trzymał w napięciu aż tak jak te z pierwszej fali reaktywacji, kiedy kolejne hity słyszało się po raz pierwszy bądź po latach, ale obronił się potężnym, sugestywnym brzmieniem i jednak przekonującą wyjątkowością tej grupy – każdy żywy kontakt z GY!BE unaocznia, że działają na absolutnie własnych zasadach i nawet jeśli czasem dochodzą do celu okrężną drogą albo krążą w kółko, to i tak wychodzą na swoje. Grali jak zwykle dwie godziny, wspomagani analogowymi projekcjami.
W sobotę odbyło się wspomniane spotkanie z Ilavsky’m i Wilkie’m, po którym akustyczny koncert solo dla 30-40 osób zagrała Matana Roberts. Okazja była szczególna, więc koncert też – oparty o utwory z Coin Coin, najpierw na saksofon, a później niespodziewanie na głos. Na marcowym ATP Matana mówiła, że nie ma odwagi śpiewać na koncertach, tu jednak zdecydowała się „Libation For Mr. Brown: Bid Em In”, wciągając w ten blues całą publiczność i był to moment przejmujący, nie wiadomo właściwie ile trwający, piękny. Matana niejako kontynuowała koncert trzy godziny później w Reitschule, gdzie na początek zagrała mini-koncert, na który złożyły się trzy saksofonowe wariacje na temat kolejnych tematów z Coin Coin. Później nastąpiło rozszczepienie GY!BE na składowe – personalne i brzmieniowe. Hrsta, projekt Mike’a Moya, też w ostatnich latach nie był zbyt aktywny, a na jubileuszowe koncerty reaktywował się jako trio. Nie przepadam za Moyą jako wokalistą, więc choć pod względem instrumentalnym ich muzyka na dwie gitary, perkusję i taśmy była w porządku, to jako zestaw piosenek mnie nie przekonała. Zwłaszcza, że następna na scenie Carla Bozulich (a wraz z nią John Eichenseer, grający także w Evangeliście) zagrała koncert hipnotyzujący, balansujący na emocjonalnych i dźwiękowych krawędziach, doskonały. W większości złożyły się na niego nowe utwory i przeżycie ich na własnej skórze pozwala czekać na nowy album Carli w napięciu. Jeśli Bozulich była pierwszą osobą spoza Kanady nagrywającą dla CST, to Elfin Saddle są obecnie chyba najmłodszych wiekiem i stażem zespołem związanym z montrealską wytwórnią. Czerpiąc z amerykańskiego i japońskiego folku, łącząc kruche akustyczne brzmienia z godspeedowymi modulacjami dronów gitary basowej (pozbawionej progów i granej smyczkiem), delikatne piosenki z rozbudowanymi strukturami, instrumentalne pasaże z rozbudowaną wokalną narracją, Elfin Saddle zagrali bardzo ciekawy, wieloznaczny koncert. Sobotę zamknęli Thee Silver Mt. Zion, nietypowo występujący jako kwartet – Sophie Trudeau w piątek jeszcze z GY!BE zagrała, ale w sobotę musiała wrócić do Kanady z powodów rodzinnych. W odpowiedzi, grupa Efrima Menucka ukazała się od bardzo ciężkiej strony. Monumentalne kompozycje w tych wersjach przywodziły momentami na myśl Swans, zresztą Gira na nowej płycie trochę doświadczeń obozu Constellation wykorzystał. Było oczywiście sporo patosu, trochę polityki, nieco romantyzmu, ale dzięki intensywności, wyrazistości brzmienia całość wypadła świetnie.
Niedzielny program rozpoczął się skromnie – krótki solowy koncert dał Eric Chenaux, który melancholijny song-writing kontrapunktuje eksperymentalnymi gitarowymi kakofoniami. Na ostatni utwór dołączyło do niego trzech quasi-improwizujących muzyków, a następnie kwartet przeszedł do kolejnego koncertu – Sandro Perri z akompaniatora zamienił się w lidera i wokalistę, a Chenaux odwrotnie. Napędzany nieoczywistą granicą między gitarami a syntezatorami; piosenką a improwizacją; popem, rockiem, jazzem, bossanovą, itp. itd.; Perri pokazał, że choć w jego muzyce jest koncepcja i perfekcja, tak wyraźne przecież na Impossible Spaces, to jest też element luzu i przewrotności. Kolejny na scenie Colin Stetson ma na siebie pomysł jeszcze bardziej niezwykły, wymagający rygoru i wysiłku, ale niepowtarzalny. Po koncercie w Reitschule, brzmiącym o niebo lepiej i potężniej niż ten na Offie, mam wrażenie, że Stetsona przede wszystkich trzeba słuchać na żywo. Choć wtedy ma tylko kilka mikrofonów, a nie ponad dwadzieścia jak w studio, to spójność techniki, brzmienia i kompozycji fascynuje, a połączenie siły i wyrafinowania w trakcie ich tworzenia po prostu poraża. Cały weekend stał na wysokim poziomie, ale to Stetson wpuścił do niego najwięcej świeżego powietrza – i to bardzo dużo. Także dlatego, że był to jedyny koncert, w trakcie którego nie palono. Zamykający festiwal koncert Do Make Say Think był kolejnym powrotem do przeszłości, ale zaskakująco udanym. Na szczęście nie było smyczków, instrumenty dęte pojawiały się w rozsądnych ilościach, za to całość popychała do przodu sekcja rytmiczna na dwie perkusje i bas. To właśnie dzięki ich tortoise’owej ruchliwości crescenda okazały się strawne, a całość wciągająca.
15-lecie Constellation było wyjątkowym festiwalem, sensownie i spójnie dawkującym wrażenia, tworzącym spójną narrację i przestrzeń, w której muzycy i publiczność mogli się autentycznie spotkać. I nie jest wcale oczywiste, czy każda inna wytwórnia z takim stażem mogłaby stworzyć równie koherentną i ciekawą imprezę rocznicową. Trzeba przyznać, że od doboru wykonawców, przez oprawę graficzną po kontrkulturową otoczkę i praktykę, Constellation pozostają jednym z nielicznych labeli o faktycznie kuratorskim charakterze i konsekwentnym praxis.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]