polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Spacefest! 2012
Gdańsk | 07-08.12.12

Z powodu ubiegłorocznej kulminacji festiwalowej, nie było mi dane uczestniczyć w gdańskim Spacefest! dedykowanemu muzyce z nurtu shoegaze, space rock i alternative. Impreza to dopiero raczkująca, w dużym stopniu kształtowana przez Nasiono Records, ale z pomysłem i potencjałem na rozwój.

Tegoroczna edycja składała się de facto z trzech części. Pierwszą z nich były warsztaty muzyków z Wielkiej Brytanii i Polski, które odbyły się na kilka dni przed głównym wieczorem festiwalowym. Drugą z nich był konkurs dla młodych zespołów i prezentacja zwycięzcy – gdyńskiego 1926 – połączona z dyskusją z twórcami, którzy wzięli udział w wyżej wymienionych warsztatach. Natomiast trzecia, główna część imprezy to sobotni wieczór, kiedy przez niemal 8 godzin odbyła się seria koncertów.

Nim jednak o wieczorze głównym, warto wspomnieć o koncercie inaugurującym festiwal, który jednocześnie promował debiutancki album kwintetu 1926. To grupa, która pojawiła się stosunkowo niedawno, szybko zarejestrowała płytę, a i na koncertach tak jak w wersji studyjnej, pokazuje swoje fascynacje szeroko rozumianym rockiem altentnatywnym, muzyką psychodeliczną, transową, czasem w duchu Sonic Youth lub Yo La Tengo, kiedy indziej bardziej w klimatach Sun Araw albo i nawet Led Zeppelin. W przypadku 1926 szalenie istotna jest selektywność dźwięku – ten skład to trzech gitarzystów, basistka i perkusista, ale bynajmniej panowie z wiosłami nie wychodzą z prostego założenia, że stworzenie ściany dźwięku zapewni im sukces. Wprost przeciwnie – poszczególne warstwy instrumentów nawzajem świetnie się przeplatają, tworząc barwne, rozbudowane kompozycyjnie struktury o iście psychodelicznym charakterze. Na początku zespół rozkręcał się powoli, w kilku momentach tracąc rozpęd, ale w końcowej części koncertu muzycy rozwinęli skrzydła na dobre i pokazali, że mają na siebie pomysł i są w stanie go zrealizować.

Sobotni wieczór rozpoczął się bardzo wcześnie, tuż po godz. 18, koncertem grupy 100% Rabbit. Zespół, w kilku nagraniach demo, które nadesłał na festiwal, całkiem ciekawe swoje shoegaze'owe pomysły wplatałał w piosenkowe formuły, czasem przypominając chociażby dokonania No Joy. Ale na koncercie gitarowa mgła i szum, ustąpiły miejsca dosyć tradycyjnemu brzmieniu, które niestety sprawiło, że charakterystyczny i ciekawy sznyt, zniknął gdzieś wśród dosyć przeciętnych indie rockowych struktur.

Zaraz po nich wieczór zaczął rozkręcać się na dobre. Na scenie zainstalował się 2kilos&more, osobliwy duet z Francji, który w swoich kompozycjach łączył ambientowe, rozwijające się pejzaże z często potężnie brzmiącymi bitami, wyznaczającymi kierunek kompozycji. W kilku momentach gitarzystka wspierała elektroniczne zagrania, na swoim instrumencie budując narastające ściany dźwięku, jednak bez przesadnego popadania w patos, ale odpowiednio zachowując umiar. Ta początkowo stonowana muzyka, wwiercała się i pokazała jak świetnie można stworzyć nastrój przy dosyć oszczędnie wykorzystywanych środkach. Co ciekawe – z wpisanymi w nazwę festiwalu gatunkami „shoegaze, spacerock, alternative” grupa miała stosunkowo mało, ale za to świetnie pokazali, że przestrzenne brzmienie można osiągnąć na wiele sposobów. Plus brawa za pomysłowe wizualizacje, wyświetlane na specjalnej tkaninie nie za, ale przed muzykami.

Po nich usłyszeliśmy cięższe granie w wykonaniu Ampacity, błędnie przez organizatorów zapisanych w programie z przedimkiem Broken Betty, chociaż grupa w swoim składzie zawierała kilku członków tej formacji. Kilkudziesięciominutowy występ był hołdem dla rocka psychodelicznego, z ukłonami w kierunku hard rocka, ale także wysublimowanymi, spokojnymi dźwiękami i ambientowymi partiami, pozbawionymi sekcji rytmicznej. To był cholernie spójny i wciągający koncert, pozwalający oczekiwać ciekawego wydawnictwa płytowego. Przez kilkadziesiąt minut, koncert ani przez chwilę nie nużył, a odjazdy w kierunku noise'u jak w finale, podkreślały pomysłowość muzyków.

Po trójmiejszczanach, na scenie zainstalował się Damo Suzuki i trio Popsysze. Gdyby dawny muzyk Can obsługiwał jakikolwiek instrument, interakcja mogłaby przybrać na znaczeniu, ale w przypadku jego szalonych, czasem improwizowanych wokaliz, to przede wszystkim gdańskie trio budowało kompozycje. Kiedy Suzuki wykrzykiwał i śpiewał do mikrofonu, zespół jammował w rock'n'rollowym stylu, sprawnie odnajdując się w tej konwencji. Muzyka z krautrockiem za wiele wspólnego nie miała, ale świetnie pokazała ich sceniczne i improwizatorskie umiejętności, bo grupa ta przede wszystkim obraca się w piosenkowych strukturach.

Koncert Marka Gardenera, który pojawił się solo z gitarą, był dla mnie tym czym solowy występ Kim Deal z the Pixies tydzień temu na festiwalu All Tomorrow Parties. Nazwisko przyciągnęło, ale w pojedynkę brzmiało to nużąco i trochę monotonnie. Jego akustyczne ballady z pomnożonymi wokalami może i urozmaicały festiwalowy program, ale w tym momencie, skutecznie hamowały tempo narzucone przez poprzednich wykonawców, przez co Gardener jawił się jako mało pomysłowy przerywnik.

Punkt o północy na scenie zainstalowało się Pure Phase Ensemble, czyli zespół będący efektem kilkudniowych warsztatów. W porównaniu do ubiegłorocznej edycji było głośniej, intensywniej i krócej, przez co występ zdecydowanie zyskał, nie nużąc ale umiejętnie prowadząc narrację, mimo że w wielu momentach opartą na improwizacji. Muzyka miała mnóstwo przestrzeni, w wielu momentach była oparta na narastających, spójnych crescendo, łączących wszystkie instrumenty, ale w równie często przymowała rockową estetykę z hałasującymi w tle talerzami. Minusem koncertu był potężny hałas, który generowała muzyka, nie zawsze najlepiej nagłośniona. Gubiły się trochę niektóre partie instrumentów, zagłuszone przez inne. Ale nie zabrakło muzycznych smaczków. Skrzypce Macieja Wojnickiego (Mananasoko) i rytm wybijany na własnoręcznie stworzonych przetwornikach, ciekawie rozpoczął jeden z utworów. Klawisze Oli Rzepki (Drekoty) fantastycznie wlewały się jako plamy dźwiękowe na gęstą magmę spinającą brzmienie saksofonu Raya Dickatego oraz gitar Macieja Minikowicza, Łukasza Piotrowskiego i Artura Bieszke. Steve Hewitt za perkusją przesadnie nie zachwycił i pozostało tylko żałować, że na scenie nie starczyło miejsca na drugi zestaw dla Oli Rzepki (w jednym z utworów chwilowo tylko na nim poimprowizowała), wtedy koncert z pewnością by zyskał. Ciekawym brzmieniem charakteryzują się organy Rafała Wojczala, który wykorzystuje je w Trupa Trupa, jednak tutaj były skutecznie zagłuszane przez resztę instrumentów, tylko w jednym momencie stanowiąc wiodącą linię. Finalnie występ trwał nieco ponad 30 minut i wypadł świetnie, przestrzennie, więc należy czekać na rezultaty w postaci drugiej płyty PPE, oby wydanej przez Nasiono Records jak najszybciej.

Wisienką na torcie mógł być włoski kwartet Sea Dweller, który pojawił się na scenie po PPE. Zespół ciekawie połączył dream pop z rockowymi piosenkami, ale w trochę zbyt cukierkowatej formie. Szkoda, bo potężne uderzenie na zamknięcie festiwalu, mogłoby świetnie go zamknąć.

Druga edycja Spacefest przeszła do historii i okazała się bardzo udana. Przede wszystkim ze względu na niepowtarzalne nigdzie indziej projekty Damo Suzuki i PPE, a także dzięki spójnemu i płynnemu programowi, który w większości przypadków świetnie się sprawdził. Jednak już teraz widać, że festiwal musi znaleźć miejsce z większą sceną – niektórzy muzycy byli wręcz niewidoczni, a mała przestrzeń Fabryki Batycki, zdecydowanie skład Pure Phase Ensemble ograniczała. Organizatorzy imprezy powinni też wyciągnąć wnioski z koncertów i pamiętać, że „wielkie” nazwiska (w większości tytułowane jako ex-muzycy znanych składów) niekoniecznie muszą być najlepszym punktem imprezy, bo - jak się okazało - tłumu widzów spoza Trójmiasta nie przyciągnęły. Jako magnes działają połowicznie, ale warto wypatrywać twórców, którzy właśnie teraz są u szczytu swojej twórczości, jednocześnie pamiętając, że wielu młodych, mało znanych wykonawców – vide 2kilos&more – może nieźle zaskoczyć.

[zdjęcia: Jakub Knera]

2kilos&more [fot. Jakub Knera]
2kilos&more [fot. Jakub Knera]
2kilos&more [fot. Jakub Knera]
2kilos&more [fot. Jakub Knera]
2kilos&more [fot. Jakub Knera]
Ampacity [fot. Jakub Knera]
Ampacity [fot. Jakub Knera]
Ampacity [fot. Jakub Knera]
Ampacity [fot. Jakub Knera]
Ampacity [fot. Jakub Knera]
Ampacity [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Damo Suzuki & Popsysze [fot. Jakub Knera]
Mark Gardener [fot. Jakub Knera]
Mark Gardener [fot. Jakub Knera]
Sea Dweller [fot. Jakub Knera]
Sea Dweller [fot. Jakub Knera]
Sea Dweller [fot. Jakub Knera]
Sea Dweller [fot. Jakub Knera]
Sea Dweller [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]
Pure Phase Ensemble [fot. Jakub Knera]