Chyba zostałem specjalistą od opisywania zespołów powracających po latach. To zapewne kwestia hmm… wieku. Niech tak będzie.
Powrót Dead Can Dance jest chyba jednym z mniej oczekiwanych i najbardziej niespodziewanych. Zespół tworzący muzykę jawnie kontrowersyjną w sensie odbioru – nienawidzony przez jednych, kultowo wielbiony przez innych. O tej płycie przeczytałem już kilka laurek, ale nie czytałem żadnej „złej“ recenzji, bo być może hejterzy tylko wzruszyli tym razem ramionami. Ktoś napisał, że to takie Pink Floyd ery post-punka, a to akurat jest według mnie obraźliwe, niektóre pomniki są czystym kiczem, a niektóre po prostu wybudowane w niezwyczajnym kontekście. Ja staram się być relatywnie zdroworozsądkowy, choć gdy byłem dziecięciem w liceum, muzyka DCD wydawała mi się największym artystycznym osiągnięciem ludzkości. Ale od tamtego czasu jak wszyscy wiemy wydarzyło się niemało, o zgrozo także w muzyce, więc w międzyczasie poznałem prawdę - muzyka nie może mieć tylko jednego szczytu, są to raczej całe masywy pików i grani, dolin, wyżyn i generalnie alpinizm, choć czasem i speleologia.
DCD polubiłem wtedy głównie za „dziwne“ rytmy o nieeuropejskim pochodzeniu i lawinę podniosłej atmosfery. Co może chcieć więcej smutny nastolatek marzący o dalekich podróżach? Ale do dziś słyszę w ich wczesnych dokonaniach, czuje się to ciągle dość wyraźnie, że oni swoją muzyką naprawdę chcieli coś głębiej poruszyć, że stosowali siłowe środki, aby coś zmienić dookoła. Taki specyficzny rytuał. I do momentu zrobienia przez nich kariery w USA było z płyty na płytę coraz ciekawiej, patos zaczynał zmieniać się w minimalizm, destylacja światowych, momentami egzotycznych wątków była coraz lepsza. Ale potem zmieniło się to w delikatność i miękkość, surowość zastąpiono szlachetnością, zrezygnowano z ostrych pomysłów, minimalistycznej „monotonii“ na rzecz całkiem ładnych pieśni ze zrozumiałym tekstem i wysokobudżetową produkcją. Wtedy przestałem ich uważnie słuchać. Potem były ich konszachty z Hollywood i tym podobne sprawki. A jeszcze później zawiesili działalność nie nagrywając do teraz żadnej nowej płyty. Solowe były na ogół takie sobie.
Ale powrócili. I o dziwo jest to udany powrót. Oczywiście, oczywiście, to jest odcinanie kuponów od przeszłości i zaskakująco wielkiej sławy jaką zdobyli, ale nie wyczuwam tutaj cynizmu, raczej chęć stworzenia w tym, a nie innym gronie czegoś, co można nazwać kontynuacją. Pojawiają się doskonale znane wątki ze wszystkich wcześniejszych płyt, może brakuje brzęczącego post-punkowego basu i Lisa śpiewa bez jakiejkolwiek chrypy i agresji w głosie, ale cała reszta jest. Są skomplikowane kompozycje circa mangum opus Within The Realm Of The Dying Sun – utwór „Return Of The She-King“, gdyby mu trochę jeszcze dociążyć brzmienie, mógłby się tam znaleźć. Sam początek płyty jest żywcem wzięty ze Spleen and Ideal, tylko potem zbyt filmowo brzmiące lush-smyki to nieco zamazują i zmieniają w balladowość, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że otwierająca pieśń „Children Of The Sun“ i tak potrafi za serce złapać nawet starego fana. Są też w wielu miejscach na albumie pojedyncze wtręty, progresje akordów, które brzmią swojsko i znajomo (końcówka „Amnesia“, wbrew tytułowi przypomina wiele!), mamy oczywiście wszystkie charakterystyczne instrumenty, z yang chin na czele.
Każda z płyt DCD podąża w jakiś szczególny region świata, „Anastasis“ określiłbym jako najbardziej środziemnomorską z wszystkich, gdzie przeważają wątki północno-afrykańskie, greckie i nie przeszkadzają w tym raczej z rzadka pojawiające się, jak wspomnienie z dalekiej podróży, północnoeuropejskie dudy. Cymbały yang chin też nie brzmią tutaj dalekowschodnio, podobne instrumenty występują chociażby w Turcji i na Bałkanach, o polskich czy ukraińskich odmianach nie wspominając. Ewidentnie członkowie zespołu przez cały czas hibernacji DCD badali interesujące ich sprawy, od muzyki dawnej po etniczną, dochodząc do ogromnej wprawy w każdego rodzaju fuzjach.
Szlifowali też minimalizm aranżacyjny, służy on teraz czemuś innemu niż minimalizmy pojawiające się u nich w latach 80tych, nie jest radykalną po-etniczną postawą, tylko kwestią wieku i uspokojenia, być może nawet poszukiwaniem ciszy. Utwory na ogół nie mają więcej niż 3-4 warstwy, zawsze jest jakaś wyraźna brzmieniowa dominanta, ale nic nie zasłania pozostałych płaszczyzn. To mnie w tej płycie ujęło – dosyć mocne odarcie z ozdobników, postawienie na dobrą kompozycję i skromną aranżację (nawet jak pojawia się cała orkiestra to nie ma żadnego rozbuchania, działa jak pojedyncza, gęsta linia). Pięknych melodii nie brakuje, takie „Kiko“ postawiłbym obok najlepszych kompozycji zespołu w ogóle.
W pierwszym momencie miałem (emocjonalnie) wielki problem z tą płytą. Ale gdy już sobie przestałem zadawać pytanie „w sumie po co?“, to zaczął sprawiać mi ten album wielką przyjemność, po prostu. I może nie ma sensu porównywać go z przeszłymi dokonaniami, bo przez 15 lat świat się naprawdę zmienił. Ale okazuje się, że koncepcja muzyki wykreowana przez Dead Can Dance może dalej działać, nawet jeśli dzieje się to w pewnym sensie warunkowo. Po tą płytę sięgną nie tylko starzy fani romantycznych lub post-punkowych mroków, na pewno przybędzie także młodych słuchaczy, chociażby tych, co lubią „nowe“ 4AD. I choć nowy album DCD jest wydany ich własnym sumptem przy lekkiej pomocy PIAS, to ciągle ich brzmienie pozostaje modelową kwintesencją starego 4AD, na którym wychowało się już parę pokoleń „mrocznych niezależnych“. Założę się, że Grimes jest fanką.
[Wojciech Kucharczyk]