polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Rok 2012 w muzyce - refleksje


Rok 2012 w muzyce - refleksje

Muzyka to nie wyścigi, a zmiana roku nie jest twardą cezurą, która jedne zjawiska kończy, a inne rozpoczyna. Dlatego w PopUpie nie uważamy za potrzebne tworzenie listy najlepszych bądź najgorszych płyt, koncertów, piosenek, teledysków itp., itd. Jednak ten moment sprzyja spojrzeniu wstecz, zebraniu myśli czy nadrobieniu zaległości. W tym roku nasze refleksje zebraliśmy w postaci następujących tekstów:

Jakub Knera: Małe jest prężne. Polskie wydawnictwa tworzone z pasji rosną w siłę.

Wojciech Kucharczyk: Muzyka po retromanii – Shackleton (i inni).

Piotr Lewandowski: Minimalizm czasu jubileuszów i rocznic.

Marc!n Ratyński: Subiektywnie o muzyce rockowej roku 2012.

Zapraszamy do lektury.


 

Jakub Knera: Małe jest prężne. Polskie wydawnictwa tworzone z pasji rosną w siłę.

Rok 2012 okazał się przełomowy dla małych polskich wytwórni. Obfity sezon wydawniczy pokazał, że możemy się już pochwalić nie jednym lub dwoma labelami, które rządzą na alternatywnym rynku muzycznym, ale kilkoma prężnie rozwijającymi się wydawnictwami, które stanowią o jego sile i wydają wielu ciekawych wykonawców. Takie nazwy jak U Know Me, Bocian, Nasiono, Sangoplasmo, Qulturap, Mik Musik, Few Quiet People, Bôłt czy Thin Man Records i Wytwórnia Krajowa stają się rozpoznawalne nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Razem ze starszymi graczami (jak Lado, Antena Krzyku i Monotype) tworzą one bogaty katalog wydawnictw, w tym roku wielokrotnie zwracając naszą uwagę. Ten trend unaocznia kilka pozytywnych zjawisk, które pokazują, że na polskim rynku wydawniczym dzieje się lepiej, ciekawiej i często zostaje to dostrzeżone poza naszymi granicami (1).

Równocześnie, coraz bardziej marginalną rolę w Polsce odgrywają tzw. majorsi – fakt, że już nawet Hey wydaje się sam i tylko korzysta z dystrybucji, jest tego wymowną ilustracją. Potencjalnie więc poszerza się przestrzeń dla mniejszych wytwórni, skierowanych do innej publiczności, ale o znacznie większej mocy edukacyjnej i animacyjnej, nastawionych nie na ilość (i składanki), ale przede wszystkim na jakość.

Dzięki regularnej działalności i szeroko zakrojonej perspektywie małe wytwórnie budują wokół siebie publiczność, która czeka na kolejne wydawnictwa, z zainteresowaniem sprawdza przygotowywany katalog, poznaje nowych twórców, a przede wszystkim wie, że dana nazwa to znak i gwarancja jakości, za czym kryją się nierzadko autentycznie interesujące wydawnictwa.

Niszowe labele świetnie pokazują, że można odnaleźć się w świecie zdominowanym przez majorsów i muzyce ściąganej z Internetu (choć nie łudźmy się, nikt na wydawaniu płyt kokosów nie robi). Z jednej strony trafiają do mediów, zainteresowanych ich wydawnictwami i coraz lepiej radzą sobie z dystrybucją, a z drugiej media same wyglądają ich kolejnych perełek. Osoby nimi kierujące (czyli zazwyczaj muzyczni fascynaci) zwracają uwagę na nośnik – często nie są to już tylko otrzaskane digipacki, ale o wiele ciekawsze, specjalnie zaprojektowane opakowania niosące dodatkową treść (2), limitowane edycje z dodatkowymi wizualnymi elementami (3), pomysłowe graficznie płyty winylowe (4), albo wracające do łask kasety (5), które dla jednych są fanaberią, a dla innych nośnikiem często używanym kilka dekad temu, a teraz wpływającym na brzmienie i odbiór muzyki.

Co jednak najważniejsze – małe wytwórnie przede wszystkim oferują ciekawą muzykę. Wielokrotnie zapraszają pod swoje skrzydła twórców nieznanych lub nowych (6), powołują specjalne projekty (7), konsekwentnie rozwijają własną linię programową, koncentrują się na lokalnych, nieodkrytych wcześniej twórcach (8), prezentują na lokalnym (polskim i europejskim) rynku fantastycznych artystów z całego świata (9), są okazją do zaprezentowania okolicznościowych wydawnictw (10) czy owocem niecodziennej współpracy różnych muzyków, udokumentowanej na fizycznym nośniku (11).

Wszystkie razem pokazują, że w dobie skompresowanych empetrójek warto zadbać o wydawniczą jakość i w mniejszej ilości wydawać w ciekawej formie interesujących twórców. Unaoczniają także, jak istotne jest konsekwentne budowanie oferty wydawniczej, zwłaszcza w opozycji do mainstreamowych wydawnictw i składanek, aby promować to co ciekawe, wyjątkowe i warte uwagi. Pokazują także, że na takie podejście do muzyki i jej wydawania jest niemały (choć też nie jakiś wielki) popyt, który zaspokaja rzeszę odbiorców żądnych nowości, dobrej jakości nagrań, a także niebanalnych muzycznych i około muzycznych doznań. Trzymamy kciuki, żeby 2013 rok był dla krajowych wytwórni i słuchaczy jeszcze lepszy niż ten ubiegły.

Przypisy:
(1) Kevin Drumm Crowded.
(2) Tomasz Krakowiak Moulins, Wolfram Atol Drone, Gówno Czarne Rodeo, BNNT _ _.
(3) The Complainer Saint Tinnitus Is My Leader, Arszyn B, The Phantom MC1.
(4) Teielte Wooden Love, en2ak Minerva, Mayhem and Margaritas, Helium Clench Sieve.
(5) Sultan Hagavik 8 przepięknych melodii, Lutto Lento Duch Gór, Bangeliz Mixtape.
(6) Paweł Pesel Ekscentryzm, RSS Boys W D0NT BLV N HYP.
(7) Suaves Figures Nouveaux Gymnastes.
(8) UL/KR UL/KR, Drekoty Persentyna, Niechęć Śmierć w miękkim futerku.
(9) Blip Dead Space, Paal Nilssen-Love / Lasse Marhaug / Massimo Pupillo You're Next, Oren Ambarchi / Crys Cole / Keith Rowe Black Plume.
(10) Miron Białoszewski Plays Adam Mickiewicz Dziady, DJ Lenar Re:PRES.
(11) Pure Phase Ensemble Live at Spacefest'11, Nasiono Swap Singers Nasiono Swap Singers, Few Quiet People Scary Playgrounds.

 


 

Wojciech Kucharczyk: Muzyka po retromanii – Shackleton (i inni).

Rok 2012 był bardzo dobrym rokiem dla muzyki. Działo się wiele w prawie wszystkich dziedzinach, scenach, odłamach, stronach świata. Najlepsze przykłady destylują w nowy sposób muzyczne i stylistyczne wątki znane od dawna, proporcje się zmieniają, produkcja staje się coraz mniej oczywista, raz jest bardzo brudno, raz prawie zbyt czysto. Wszystko jest in, niewiele jest out. Eklektyzm sięga nieznanych wcześniej granic, granice są przekraczane. To co piszę może wyglądać na jakąś rajską sytuację, ale dla mnie jest dopiero zapowiedzią poważnych zmian, sytuacja nabrzmiewa i pęcznieje, staje się powszechna (oczywiście mam na myśli powszechność świadomą, poszukującą, pozatelewizyjną i pozaradiową). Moment wybuchu jest bliski.

A co dla mnie jest tym wybuchem, na który czekam? Chciałbym usłyszeć muzykę, o której będę mógł powiedzieć bez wątpienia, że jest muzyką XXI wieku. Do tej pory ciągle mamy do czynienia z mieleniem wątków znanych jeszcze z całkiem głębokiego wieku dwudziestego, każda muzyka powstająca dziś korzysta z wynalazków dużo wcześniejszych, a najlepsze przykłady są w zasadzie żonglerką cytatami i mniej lub bardziej wyraźnym mrużeniem oka. Wszystko dodatkowo pokryte kurzem raz wzmagającej się, raz opadającej retromanii (która doczekała się już omówień w opasłych, drukowanych tomach).
Dla mnie osobiście wątek poszukiwania muzyki obecnego wieku jest szczególnie ważny. Sam jestem zatopiony w przeszłości, nagrałem dziesiątki kowerów i słucham starego codziennie, ale jednocześnie szukam w tej pianie ziarenek nowego, drobnych przebłysków i szans.
Dwa lata temu mocnym zwiastunem było Shangaan Electro, ale potem przemielone przez światową popularność nieco impet straciło (choć BPM przyspieszało), zostało zbyt szybko i umiejętnie ujarzmione. Owszem, zmieniło wiele, wprowadziło Afrykę i ich zabawową awangardę do naszych pokoi (no bo nie salonów) i to jest fantastyczne. Ale dla mnie to jeszcze ciągle mało.

W 2012 roku objawieniem ocierającym się o absolutną nowoczesność jest podwójny album Shackletona Music for The Quiet Hour / The Drawbar Organ. Każda nowoczesność, która powinna być czymś nieznanym i tajemnicą, jest trudna do nazwania, ja to wyczuwam i odbieram porami w skórze i słuchową telepatią. Starając się w ten proces włączyć także umysł i rozsądek chciałbym powiedzieć, że po prostu wszystkie elementy użyte do skomponowania i wyprodukowania tej muzyki są użyte w sposób, z jakim nie miałem do czynienia wcześniej. Jasne, poprzednie epki i inne ujawnienia Shackletona, na czele z płytą nagraną razem z Pinchem, niby nie były jakoś szczególnie inne, ale dopiero na nowym albumie osiągnął on krystaliczny szlif swoich pomysłów. Określenie magnum opus jest zszargane więc go nie użyję, ale to coś mniej więcej w tym stylu – artysta osiąga dotychczasowe apogeum swojej kreacji i wydaje się, że może długo go nie przekroczyć.

Dla mnie piękne jest w tym albumie wykorzystanie spraw egzotycznych, globalnych, afrykańskich, ale tak naprawdę wszystkie kontynenty wchodzą tutaj w rachubę. To taka muzyka, jaką powinno się wysłać w Kosmos, żeby Obcy mogli mniej więcej zrozumieć na czym polegała muzyka Ziemi w momencie, kiedy rakieta poleciała w przestrzeń. Shackleton jest Europejczykiem o aparycji groźnego, ale poczciwego taksówkarza, jednak jego wykorzystywanie wątków globalnych nie ma nic z neokolonizacji – on w tym pływa, ma te dźwięki we krwi. Co ciekawe, wszystko jest zrealizowane elektronicznie, a jednak brzmi zaskakująco żywo, szczególnie w warstwie perkusyjnej – tak, że niejeden drętwy, choć żywy perkusista tak nie zagra (a tacy stanowią większość). Obecne są też elementy muzyki dawnej, jak najbardziej europejskiej, ale także azjatyckiej, takiej powiedzmy z jedwabnego szlaku. Połączenie elektroniki z historyzmem jest smakowite, erudycja autora świeci.
Na wierzchu tego wszystkiego dołożone są para-traktaty filozoficzne, czy chociażby eseje na tematy rożne, wypowiadane przez przyjaciela Shackletona, Vengeance’a Tenfolda. W pewnym sensie dostajemy płytę z muzyką i zaawansowanego audiobooka w jednym. Mnie takie akcje poruszają. Jest to także pofejsbukowe, prawie pointernetowe działanie, dla ludzi, którzy percepcję mają wrzuconą na zupełnie inne wielowarstwowe ścieżki, i to w trójwymiarze.

Widziałem set Shackletona na tegorocznym Unsoundzie. I był to najlepszy set jakiego doświadczyłem w 2012 - o profesjonalizmie i sprawności nie ma nawet co wspominać, bo są niezaprzeczalne i oczywiste, ale ten trójwymiar produkcji, jaki się pojawił od razu, z pierwszym uderzeniem był rozkładający na łopatki. Dalej było tylko coraz lepiej, dźwięki prawie przestawiły atomy w moim ciele. No i jaki bas!

Całą wiosnę 2012 słuchałem Music for The Quiet Hour w zasadzie na okrągło, raz z CD, raz z LP, na zmianę z ostatnim Demdike Stare Elemental i trochę starszymi dokonaniami Andy’ego Stotta. Ci artyści też są w gronie tych, którzy mają szansę tę zupełnie nową muzykę naszego wieku wypracować. Ktoś powie – ale mroki – lecz to idealnie oddawało nastrój tego czasu, przecież wszyscy szykowaliśmy się na zbliżający się koniec świata, cokolwiek ten koniec nie miałby dla różnych ludzi oznaczać. Kryzys nabierał realnych wymiarów, akcje Anonymous, Occupy, rewolucje, przewroty i do tego budowanie nikomu niepotrzebnych stadionów. Koniec jednak nie nadszedł, i dobrze, i świetnie, więc możemy się nad tą wspaniałą i tajemniczą muzyką pochylić w zupełnie innym świetle, zupełnie na spokojnie, bez specyficznego ciśnienia. Ja oczywiście czekam na kolejny krok, kibicuję wszystkim, którzy chcą z siebie strzepnąć kurz retromanii, wiem jak niezwykle ciężka to praca. Lecz istotny jest tutaj cel - ktoś to musi kiedyś zrobić, a ktoś inny musi zauważyć, że to się nareszcie stało. Pożyjemy - na pewno, zobaczymy - mam taką ogromną nadzieję! Czy 2013 w tym pomoże? Kto wie, 13 nie jest już pechową liczbą.

 


 

Piotr Lewandowski: Minimalizm czasu jubileuszów i rocznic.

Dwa ostatnie lata przyniosły festiwalowo-jubileuszowy renesans obecności Steve’a Reicha i Philipa Glassa, czego powodem były ich 75-lecia urodzin. Reichowi, o rok starszemu, w 2011 roku poświęcono co najmniej dwa spore festiwale (krakowskie Sacrum Profanum i Reverberations w londyńskim Barbican), odbył się także konkurs na remiksy materiału z płyty 2x5, którego owocem był cyfrowy mini album (zresztą już któryś, po albumie Reich (Remixed) z 1999 i epce Reich: Remixed z 2006 roku). Ukazała się tez rozczarowująca płyta WTC 9/11 / Mallet Quartet / Dance Patterns, choć ta zapewne miałaby miejsce i bez jubileuszu kompozytora – dziesiąta rocznica ataku na WTC by wystarczyła. W tym roku wyrazy hołdu składano zaś Glassowi – amerykańska premiera jego 9. Symfonii odbyła się w Carnegie Hall, a album dotarł do 15 miejsca w sprzedaży na iTunes. Einstein on the Beach wystawiane było na całym świecie, a kolejna reedycja tego behemota ukazała się najpierw w Nonesuch, a potem znów, w wersji z DVD, w Orange Mountain Music. Ta sama wytwórnia wydała aż dwupłytowy album z remiksami autorstwa dwunastu różnych artystów, którzy co prawda dość umiejętnie nadali materiałowi źródłowemu własnych barw, rytmiki lub faktur, ale zarazem potwierdzili jego lekkostrawny, niemal muzakowy charakter. Ciekawe, czy sympatia, jaką remikserzy darzą obu kompozytorów wynika z tego, że metronomiczny charakter ich muzyki idealnie nadaje się do „odświeżania” i „łączenia z nowym” w epoce rytmicznej precyzji rodem z Abletona, czy ma może głębszy charakter. Słuchając Rework_ Glassa o taką więź można posądzić Becka, który z szeregu kompozycji Glassa utkał własną suitę (momentami zresztą brzmiącą żywcem jak Animal Collective), ale z Abletonem akurat Beck wiele wspólnego nie ma. Reicha lubię, choć po tym zalewie mam go trochę dość, za Glassem akurat nie przepadam i na pewno się do niego w tym roku nie przekonałem.

Nie przypisuję sobie zdolności i kompetencji do kompleksowego opisu współczesnego minimalistycznego pejzażu, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że muzyka i dziedzictwo tych dwóch najbardziej fetowanych z czwórki klasycznych już minimalistów uległa relatywnemu upupieniu w porównaniu do pozostałych dwóch – Terry’ego Riley i La Monte Younga (o rok starszych od Reicha). I to nie tylko dlatego, że za sprawą Swans drony zawędrowały na duże festiwalowe sceny. O niebo ciekawszy od wspomnianych jubileuszowych płyt okazał się jeden ascetyczny album nagrany przez Terry’ego Riley. O Aleph pisałem w 37. numerze – nagrany solo na syntezatorze Korga w stroju naturalnym album jest niemal dwugodzinną improwizacją opartą o pulsy, repetycje i drony; transową, hipnotyzujacą lewitacją. Sam Young od dawna nie jest już aktywny, a zdobycie jego nagrań graniczy z cudem i/lub wymaga zasobnego portfela – 5-płytowe wydanie The Well-Tuned Piano można zdobyć na discogs w cenach od 400€ wzwyż. Jego rolę przejęła więc Catherine Christer Hennix, onegdaj uczennica (lub może uczeń – płeć Hennix (-a) w młodości jest przedmiotem dyskusji, podobno Christer został kobietą dopiero w roku 1990) LMY i Pandita Pran Natha. Wydany przez Die Schachtel album The Electric Harpsichord był rewelacją roku 2010, choć powstał w roku 1976. Ta wręcz halucynogenna improwizacja na zestawie syntezatorów w stroju naturalnym miała wyjątkowy dar zawieszania czasu, otwierania przestrzeni rozpinanej przez wektory suchych, syntezatorów dronów. Teraz, pod nazwą The Chora(s)san TimeCourt Mirage, Hennix nagrała z zespołem płytę Live At The Grimm Museum, na którą składa się jeden utwór „Blues Dhikr Al-Salam”. To też głównie drony – generowane komputerowo, przez tubę (Robin Hayward), puzon (Hilary Jeffery) i dwa głosy (Hennix i Amelia Cuni) – układające się w niemal matematycznym porządku, ale zarazem o niemal rytualnym charakterze. Stasis instrumentów dętych w niskich rejestrach i hindusko podparte wokalizy wyznaczają (pożyczając terminologię od Wadady Leo Smitha) pionową przestrzeń tej muzyki, w której od góry do dołu wibrują cyfrowo generowane drony. W płynnej, nieustannej serii mikrozmian „Blues Dhikr Al-Salam” zarazem się wydarza, jak i trwa – 50-minutowy czas utworu jest raczej wynikiem fizycznych ograniczeń muzyków niż wymogiem utworu, który równie dobrze mógłby trwać i 20 minut, i nieskończoność. Granie dronów i powolnie ewoluujących częstotliwości nie jest czymś szczególnie nowym, ale dzięki połączeniu brzmień opartych o oddech z tymi komputerowymi, na Live At The Grimm Museum powstało coś wyjątkowego. Podtytuł płyty to Volume One i mam nadzieję, że będą kolejne.

Oparcie się o zespół świetnie wyszło też Duane’owi Pitre na płycie Feel Free, choć jego punktem wyjścia jest zaprogramowany algorytm, który wykorzystuje nagrania ośmiu gitar (w stroju naturalnym) w sposób para-losowy, czyli przypadkowy, lecz nie chaotyczny. Komputerową wersję tego schematu można było usłyszeć na splicie Pitre’a z Eleh, na Feel Free towarzyszy mu pięciu instrumentalistów na wiolonczeli, skrzypcach, kontrabasie, harfie i cymbałach – grających raczej pewną koncepcję niż kompozycję (nawiązuje do tego także tytuł). Tutaj jednak dopiero w finale płyty spektrum ulega zagęszczeniu i grupa wpada w organiczny, dźwięczny dron. Wcześniej muzycy dozują dźwięki niczym krople spadające na ciągle obecne, delikatnie ewoluujące gitarowe harmonie emitowane przez komputer. Najpierw grając pizzicato, później sięgając po smyczki i wydłużając tony, muzycy niejako odmierzają i modulują upływ czasu, zmierzając do masywnego finału granego unisono przez instrumenty smyczkowe, po którym następuje spokojne zamknięcie. To bardzo przyjazna dla ucha, wręcz uspokajająca, lecz jednak angażująca słuchacza muzyka. Na moje ucho minimalistyczna o tyle, że w pozornie stabilnym krajobrazie cierpliwie zachodzą nieustanne zmiany, ale zarazem też odwołująca się do Mortona Feldmana, w sposobie, w jakim poszczególne dźwięki oddychają, angażują otaczającą je ciszę. Można też w niej odkryć echa muzyki rockowej – Bartek Chaciński dostrzegał Talk Talk, mi po głowie chodzi wizja bardzo spowolnionego Storm & Stress. Pitre ma poza tym dość nietypową przeszłość jak na twórcę takiej muzyki – kiedyś zawodowy deskorolkarz, który zaczynając od basu, gitary, hard-core i indie rocka dotarł do minimalizmu i operowania strojem naturalnym. Jego wcześniejsze płyty były bliższe tradycji La Monte Younga, ta wnosi nową jakość i sprawia, że kolejnej wypatruję z ciekawością. Tak się też składa, że zarówno płyta Hennix, jak i Pitre, ukazały się nakładem Important.

 


 

Marc!n Ratyński: Subiektywnie o muzyce rockowej roku 2012.

Kończy się kolejny rok, a u mnie znowu zaległości w słuchaniu nowości. Gdyby tak doba miała 48 godzin, to może wtedy człowiek przygarnąłby uszami trochę więcej dźwięków. A tak, odwracam głowę, spoglądam wstecz, co też te ostatnie 12 miesięcy przyniosło ciekawego, do czego będę wracał jeszcze w przyszłości, co wrzucę do pudła w szafie, co jeszcze będę musiał nadrobić, „dosłuchać” uważniej.
W tym roku aneks mocno mainstreamowy. Znane nazwy, piękne fryzury, wysokie budżety, ale ciągle emocje i głód nowej muzyki.

Zaczynam z grubej rury, bo od twórców „Final Countdown”. Europe nagrywa bardzo dobre albumy po reaktywacji, a Bag Of Bones jest kolejnym udanym odcięciem się od ciążącej przeszłości. Wokalny luz, gitarowa finezja, taki trochę „vintage sound” to składniki, w które wsiąkłem na kilka ładnych tygodni.
Epicloud nie mógł mieć lepszego tytułu, bo kto jak kto, ale Devin Townsend wie doskonale, jak połączyć w muzyce pojęcia „epic” i „loud”. Do wielokrotnego odsłuchania w wersji limitowanej, dwupłytowej, zdecydowanie na poziomie „loud”. Po Terria i Addicted to najbardziej słuchalny Townsend.
Chino Moreno przedziera się z Koi No Yokan przez gąszcz pięknych melodii i tłustego brzmienia. Tak dobrego albumu się nie spodziewałem. Deftones zaskoczył na całej linii, ba, na całej długości płyty, bo nie ma tu słabych punktów.
Po magicznym koncercie w Kongresowej Anastasis zyskał nowy blask. Dead Can Dance powrócił w pięknym, charakterystycznym dla siebie stylu. I nie ważne są tu porównania do ich klasycznych albumów z połowy lat 80-tych. Najważniejsze, że są, nagrywają, grają wyborne koncerty, planują kolejne... koncerty, płytę.
Progres jaki zafundowała brytyjska Anathema na dwóch ostatnich produkcjach został pięknie przełożony na frekwencyjny sukces ich koncertów nad Wisłą. Weather Systems przynosi niesłychaną umiejętność muskania najczulszych strun, grania emocjonalnie zaangażowanego, ale nie przeciążonego patosem.
Najlepszy thrash w mieście - tak można określić Dark Roots Of Earth. Amerykański Testament powrócił do swych najbardziej rozpoznawalnych zagrywek, doskonałych gitarowych solówek, a całość okrasił wybornie ciężkim i klarownym brzmieniem.
W minionym roku Laibach zaangażował się w przygodę z filmem. Iron Sky to gorzka wizja imperialistycznych rządów w krzywym zwierciadle, a soundtrack stanowi jej nieodłączny element.

Rok 2012 to też czas powrotu wielkich nazw z nowymi wydawnictwami. David Lee Roth wspólnie z Van Halen zasiał ziarno niepewności wraz z A Different Kind Of Truth - płyty niestety nierównej, ale nie słabej. Kiss wraz ze swoim Monster wpisał się raczej w nurt poprawności, a Soundgarden nie wywołał trzęsienia ziemi na King Animal. Down zamierza nam teraz fundować epki, choć inauguracja nie wypadła zbyt okazale (Down IV: Part I - The Purple). Za to Rush to jednak sprawdzony gracz, bo Clockwork Angels trzyma od lat wypracowany poziom.

Z produkcji bardziej undergroundowych na pierwszy front wybijają się dwa albumy: Neurosis z Honor Found In Decay i Baroness z Yellow & Green. Pierwszy z nich ciągle poznaję i odkrywam, ale od laurki jestem jeszcze daleko. Dwupłytowy Baroness po kilku tygodniach wyblakł niczym tapicerka w trabancie i poza kilkoma utworami nie przynosi absolutnie „nic-w-głowie-zostającego”.
Za to Ephel Duath spustoszył moje pojęcie o komponowaniu. Na On Death And Cosmos forma jest tak poszatkowana, że nawet histeryczne wokale Karyn Crisis nie są żadnym zaskoczeniem. Już teraz boję się pełnej płyty, bo rzeczona produkcja to tylko minialbum.
Master’s Hammer już dawno zdetronizował krecika, Rumburaka i kobietę za ladą razem wziętych, w kategorii czeskiego humoru. Vracejte Konve Na Misto puszcza wielkie oko do słuchacza.
Gojira po dłuższej przerwie zaatakowała aż dwiema płytami. Koncertówka (The Flesh Alive) jest doskonałym podsumowaniem trasy promującej The Way Of All Flesh. Natomiast studyjny wypiek w postaci L'Enfant Sauvage to już trochę zjazd w dół, bez wyrazistości i pomysłów, choć nadal doskonale wyprodukowany.

[Jakub Knera, Wojciech Kucharczyk, Piotr Lewandowski]