Sebastian Banaszczyk i jego projekt Bionulor to jedno z najbardziej nieszablonowych zjawisk na polskiej scenie alternatywnej. Działając na styku ambientu, eksperymentalnej elektroakustyki i noise'u, od kilku lat nagrywa albumy bazujące wyłącznie na recyklingu sampli, dobranych według ściśle sprecyzowanego, konceptualnego klucza. Jak sam mówi – „taki sposób pracy daje nieograniczone możliwości, otwierając całą galaktykę, a może nawet i wszechświat, pomysłów”. I rzeczywiście - gdy rozmawiałem z nim przy okazji premiery drugiego krążka, już wtedy miał w głowie pomysły na kilka albumów do przodu, choć nie chciał wówczas ich zdradzać. Dziś, po blisko dwóch latach, wraca z płytą zatytułowaną Erik, która odsłania pierwszą część zagadki...
Na debiutanckim albumie sięgnął po nagrania muzyki dawnej, przekształcając strzępki klasycznych instrumentów z okresu średniowiecza i renesansu w kierunku abstrakcyjnych, elektroakustycznych pętli. Swój następny długogrający materiał poświęcił w całości dekonstruowaniu próbek ludzkiego głosu zaczerpniętych z pięciu odległych od siebie w miejscu i czasie zjawisk kulturowych – począwszy od szamańskich pieśni, na słowach stąpającego po księżycu Neila Armstronga skończywszy. Trzecią płytą wyznacza sobie kolejny cel – rozłożyć na czynniki pierwsze i zrewitalizować najsłynniejszą kompozycję z katalogu „ojca ambientu”, Erika Satie – Gymnopedies. Wszystko według autorskiej metody 100% sound recycling, bez udziału jakichkolwiek innych dźwięków pochodzenia akustycznego czy syntetycznego.
Przyjmując taką metodę pracy, Sebastian z jednej strony stawia sobie potężne ograniczenie w postaci materiału źródłowego złożonego wyłącznie z króciutkich, ściśle wyselekcjonowanych fraz, z drugiej strony bez żadnych ograniczeń stosuje pełen arsenał środków cyfrowej obróbki dźwięku. Mamy tu więc wszechobecne pogłosy, echa, przestery, zabawę częstotliwościami i wiele innych software'owych sztuczek. Co istotne jednak – cała ta paleta efektów nie zabija ducha zaklętego w źródłowym materiale, który pomimo tak zaawansowanych manipulacji nadal bardzo mocno pachnie epoką schyłku XIX wieku. Pod tym względem jest to „wycieczka” podobna do ostatniego albumu Jacaszka, gdzie klimat barokowej kameralistyki i ówczesne instrumentarium zderza się ze współczesną technologią uwypuklającą różnego rodzaju niedoskonałości dźwięku. Nowy krążek Bionulora jest podobnym pomostem, tyle że o krótszej rozpiętości czasowej, bardziej surrealistycznym wydźwięku i większym ascetyzmie formalnym.
Przyznam, że z lekką nieufnością podchodziłem do tego albumu, zwłaszcza w kontekście ubiegłorocznego, na wskroś eksperymentalnego Sacred Mushroom Chant, odsyłającego do mniej przystępnych nagrań z repertuaru Coil czy Nurse with Wound. O ile jednak słuchając poprzedniego materiału Sebastiana, można było momentami odnieść wrażenie bezdusznego epatowania efektami na granicy tolerancji percepcyjnej, tak nowa płyta przynosi zdecydowanie bardziej „ludzkie” oblicze, bliższe jego debiutanckiemu albumowi. Paradoksalnie, bo to właśnie na Sacred Mushroom Chant materiałem źródłowym był ludzki głos.
Wszystkie trzy dotychczasowe wydawnictwa Banaszczyka powstawały niemal równolegle i rzecz jasna Erik nadal nasiąknięty jest pewnym specyficznym, wyizolowanym klimatem towarzyszącym jego wcześniejszym nagraniom. Sporo tu także przewijających się w dalszym planie dźwięków, które gdzieś się już słyszało na dwóch poprzednich krążkach artysty (charakterystyczne mechaniczne szumy, trzaski, stukoty, cykania). Różnica tkwi natomiast w dużo większej dbałości o melodię i starannym celebrowaniu niuansów harmonicznych, a od strony brzmieniowej – w ciepłym, analogowym sznycie postprodukcyjnym. Na tym tle wyraźnie odstaje przywołująca echo poprzedniej płyty, szorstka, glitchowa miniaturka ST.002 i frywolnie rozdygotany, atonalny kolaż ST.007, przekornie zaburzający melancholijną aurę albumu mniej poważnym odcieniem impresjonizmu. Z drugiej strony błyszczą zdekonstruowane na modłę ostatnich dokonań Tima Heckera ST.008 i ST.013 czy podążający tropem Radio Amor, ST.011. W przeciwieństwie jednak do Kanadyjczyka, Bionulor działa z dużo większym minimalizmem. Zamiast masywnych ścian dźwięku, nakreśla tylko kruche, repetytywne pejzaże – bardzo organiczne, a jednocześnie nasycone „ziarnistą” cyfrowością i pod tym względem bliżej mu do dokonań Taylora Deupree, odpowiedzialnego notabene za mastering płyty. Idąc śladem dalszych skojarzeń, trudno miejscami oprzeć się wrażeniu, że tak mogłoby brzmieć Endless Summer Fennesza, gdyby za materiał źródłowy przyjąć pianino (ST.004 i ST.012). Pulsacje w ST.003 przywodzą z kolei na myśl Loscil circa Plume. Podobnych reminiscencji pojawia się tu znacznie więcej, co nie zmienia faktu, że - ustami Satie – Bionulor przemawia w większości swym własnym językiem.
W efekcie dostajemy najlepszy album w dorobku Częstochowianina, który już w pełni świadomie wykorzystuje dostępne mu „narzędzia” do stworzenia wciągającego świata dźwiękowego - satysfakcjonującego pod względem sonicznym, pełnego niedopowiedzeń, a jednocześnie spójnego i przystępnego w odbiorze. I choć sinusoidalność dotychczasowych poczynań Banaszczyka wskazywałaby, że na kolejnym krążku jego poszukiwania ponownie zwrócą się w kierunku mniejszej „muzyczności”, ja mimo wszystko z większą ciekawością będę wypatrywał kontynuacji obecnego, post-akustycznego wcielenia. Erik to bardzo udana próba wskrzeszenia Gymnopedies i nadania mu nowej, świeżej perspektywy, z szacunkiem dla pierwowzoru.
[Paweł Buczek]