polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
SEMANTIK PUNK wywiad z Rafałem Modlińskim

SEMANTIK PUNK
wywiad z Rafałem Modlińskim

Zabierając się za pisanie tego wstępu miałem przed oczami akronim tl;dr. Oddaję więc szybko głos Rafałowi Modlińskiemu (git.). Tytuł wywiadu "ukryłem" poniżej, w trzech pierwszych odpowiedziach.

Czy Semantik Punk to w prostej linii nowy zespół powstały na bazie tego co razem tworzyliście przez ostatnich kilka lat w Mojej Adrenalinie? Czy ta poprzednia nazwa nie odzwierciedlała nowych poszukiwań zespołu?

Nie wiem, czy to, co robiliśmy, było poszukiwaniem czegoś, ani tym bardziej, czy jakaś nazwa pasowała do tego bardziej lub mniej. Nie wiem też, co tak naprawdę oznacza fakt, że zmieniliśmy nazwę. Ta decyzja wyniknęła ze stanu, w którym znaleźliśmy się po nagraniu płyty. To była naturalna potrzeba naszej czwórki po usłyszeniu w studiu tej muzyki. Nikt nad niczym się wtedy nie zastanawiał. Działaliśmy.

Jednak jest wiele osób, z naszego bliższego i dalszego otoczenia, które zdają się wiedzieć, jakie jest znaczenie tego aktu. Wszystkie te cząstkowe interpretacje w duchu różnych dyskursów i światopoglądów poniekąd pasują nam, tym bardziej, że niektóre są ze sobą sprzeczne.
Tak więc językoznawcy, filozofowie i humaniści widzą w tym manifestację prawdziwej wolności od nazw. Akt ten uprawomocnia w ich oczach takie a nie inne użycie przez nas języka. Twierdzą, że stan, w którym tak nonszalancko rozstaliśmy się z 13 latami naszej zespołowej historii to realne źródło tak ryzykownej formy muzyczno-słownej, jej solidny fundament.

Praktykujący buddyści widzą w tym znak wejścia na wyższy poziom duchowej wolności, osiągnięcie jakiegoś stopnia dystansu do ego.

Zaprzyjaźniony performer nazwał to "performancem przeprowadzonym na własnej tożsamości w przestrzeni medialnej" i stwierdził, że to jedno z tych „przedstawień”, które można zrobić tylko raz w życiu. W jego środowisku to podobno osobna kategoria o większym ciężarze gatunkowym.
Natomiast pewien psychoanalityk, nazwał to wyrazem lęku przed samookreśleniem i upatrywał w tym niechybny powód cierpienia.

Z kolei nasi kumple, zorientowani na walkę z systemem, widzą w tym duży ładunek nonkonformizmu i rynkowego punkowstwa. Bardziej anarchistyczny odłam tej grupy upatruje w tym kolejny sposób na rozbijanie struktur tego systemu od środka. Z błogim wyrazem twarzy wyobrażają sobie co by było, gdyby tak nagle wszyscy poczuli się wolni od swoich PESEL-ów, NIP-ów, numerów kont i pozostałych określeń, które sprawiają, że system ma nad ludźmi kontrolę.

Ale co to tak naprawdę NAPRAWDĘ znaczy? Nie wiem.

Dla nas jest to z pewnością niezwykle odświeżające, inspirujące, ale i praktyczne. Dziennikarze o to pytają, więc słowami naszych znajomych możemy się chwalić, jacy to jesteśmy wielce bezkompromisowi. (śmiech)

Łączy się to z czymś, co roiło mi się parę lat temu i miało być antidotum na tak poważny stopień uzależnienia od muzyki, jaki u siebie wówczas obserwowałem, czyli krokiem w stronę "wyzwalającej ścieżki sztuki anonimowej". Wyobrażałem sobie, co by było, gdyby tak publikować swoje dzieła anonimowo. Co by się stało ze mną oraz rynkiem sztuki, teoriami odbioru i interpretacji oraz tym podejrzanym zabobonem, który z niejasnych przyczyn od tak dawna utrzymuje się pomiędzy artystą i odbiorcą. W myśl tych rozważań, zmiana nazwy to taki nasz zespołowy krok "na miarę naszych skromnych możliwości".

Powiem więcej, nie dość, że publikować anonimowo, to jeszcze wypełniać nośniki tych dzieł w sposób niekonwencjonalny, choćby wydawać książki z okładką w środku, albo płytę CD z dwustronnym nadrukiem, gdzie nie byłoby możliwości jej odtworzenia. Wracając jeszcze do anonimów, to mają zdecydowanie większą siłę oddziaływania na jednostkę, ale z przebiciem do mas byłby problem. Twórca musi przecież szukać odbiorców, a jak już się od tego dystansuje, to odbiorcy i tak go wreszcie znajdą, choćby po jego śmierci.

Kiedy czytam o Twoich radykalnych pomysłach, to od razu czuję się konserwatystą. Kojarzą mi się ze sztuką konceptualną, której aspekt edukacyjny względem odbiorcy (pokazać mu coś, wykazać mu coś, sprawić, żeby się nad czymś zastanowił) stanowi dla mnie kolejną formę granicy między artystą i odbiorcą. Granicy, moim zdaniem, niekoniecznie niezbędnej, a najpewniej zbyt mocno utrwalonej w kulturze. Chyba dlatego też niezręcznie czuję się, gdy nazywa się mnie artystą, a to co robię - sztuką. Kojarzy mi się to z podziałem i wartościowaniem. Nijak nie potrafię dopasować się do utartego znaczenia tych słów.

Nie uważam też, że istnieje przymus czy warunek szukania odbiorców. Ilość wariantów, w których twórczość zyskuje wartość jest wielka. O ile w ogóle wartość jest tu jakimś wyznacznikiem.
Nie potrafię np. stwierdzić czy amatorski wiersz miłosny przeczytany przez jedną dziewczynę, który sprawi, że jej serce rozkwitnie i "będą żyli długo i szczęśliwie" jest więcej lub mniej wart niż ociekający namaszczeniem, porażający kunsztem poetyckim i słuchany na klęczkach przez wzruszone miliony śpiew wieszcza.

To ostatnie zdanie, to w moim przypadku jedna z nowości, zmian, które nastąpiły we mnie po wydaniu naszej nowej płyty. Każdy, kto mnie znał przez ostatnie lata, wiedział, że jestem muzyczny snob i radykał, że ziewam po trzech minutach 99% koncertów, na których jestem, a po kolejnych trzech robię się agresywny. (śmiech)

Na usprawiedliwienie, tej tak radykalnie wartościującej postawy, miałem tylko to, że było to u mnie organiczne, bezwarunkowe i szczere.

Ale wracając do sztuki anonimowej. Nie uważam, żeby obecne zasady, na których sztuka jest produkowana, sprzedawana, odbierana i interpretowana, były złe lub dobre. Wydaje mi się, że te warunki pozwalają na eksperymenty. Wobec tego stagnacja w podziale ról, stałość granic i zakres działalności "uczestników sztuki", są dla mnie tyleż zadziwiające, co śmiertelnie nudne. Przy tym znanym i przewidywalnym układzie, nawet ulotna wizja wydawania sztuki anonimowo, chociażby równolegle do tego co już mamy, jest dla mnie inspirująca. I choć najciekawiej byłoby obserwować, coś co dzieję się naprawdę - tak jak my obserwujemy ten nasz półśrodek w postaci zmiany nazwy i konsekwencje, które za sobą pociąga - to już samo wyobrażenie tego, co mogłoby być na wszystkich obszarach "wydarzania się sztuki", pobudza do niekonwencjonalnego działania.

Dociera do nas wiele głosów, które twierdzą, że nasz wariacki pomysł na zmianę nazwy tak właśnie działa. To cieszy.

Okładka płyty ma w sobie posmak dzieciństwa. Osobiście gdzieś w cieple barw widzę tu "Muminki". Widać, że szukaliście czegoś nietuzinkowego. Ciężko ubrać dźwięki w obrazek, a raczej dobrać obrazek do dźwięków?

Z tymi muminkami, to akurat średnio trafiłeś. Ta bajka zawsze wybitnie mnie nudziła. Ale jeśli chodzi o powrót do dzieciństwa to na pewno coś tu jest na rzeczy. Chociaż kiedy spojrzysz na oczy dziewczynki-myszki i podejrzane spojrzenie liska, to muminkowa rzeczywistość raczej się załamie.Ta okładka jest dla mnie w pewnym sensie graficznym odwzorowaniem tego, co zrobiliśmy muzycznie i tekstowo. To jest ten "twardy dziecięcy styl", który pojawia się w jednym z tekstów. Akcja obrazka rozgrywa się w jakiejś teoretycznie znanej i ograniczonej przestrzeni umeblowanego pokoju, ale głównym bohaterom brak jest punktów zaczepienia, są wolni od ograniczeń i po prostu przelatują przez tę przestrzeń, jak gdyby nie miała ścian.
Dla innych postaci ten sam pokój jest czymś stałym, zamkniętym. Oparciem.
Interpretuję to tak. Pokój symbolizuje rozum, logikę i język. Jedni widzą w tym oparcie, coś zamkniętego, stałego, a inni po prostu przez tę przestrzeń przelatują, jak gdyby była otwarta.
Nie ma oceny tych dwóch "postaw". Jest wolność wyboru. Nikt nie wchodzi sobie w drogę.
Jest tu też pełno miłości, latających serduszek i czegoś co nazywam szczyptą pyłku ze skrzydełek wróżki. Nasza muzyka to oczywiście fala miłości do świata. W tej kwestii można spokojnie posądzić nas o hipisostwo i średnich lotów new age!
Ta okładka narzuciła się sama. Narysowała ją moja była dziewczyna kiedy razem z chłopakami byliśmy w ferworze pisania tej muzyki. Wtedy promieniowała z nas właśnie taka energia. Jak zobaczyliśmy ten rysunek, to było wiadomo, że to jest właśnie to.

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział ci, że nagrasz album z Rossem Robinsonem, to byś uwierzył?

To zależy ile lat temu, musiałbyś wybrać jakiś konkretny moment. My funkcjonowaliśmy do tej pory na sinusoidzie o dużej amplitudzie, jeśli chodzi o naszą wiarę w siebie, w naszą muzykę.
Mówiąc szczerze Ross nie jest dla nas jakimkolwiek wyznacznikiem naszej wartości. To po prostu osoba , dzięki której osiągnęliśmy intensywność i brzmienie o które nam chodziło.
Co prawda moment spotkania, Los Angeles, plaża w Venice, jego dom, studio, złote płyty na ścianach i ogólne amerykańskie przegięcie, sprawiły, że trochę się pogarbiliśmy i obudził się w nas kompleks ludzi wschodu, chłopców zza żelaznej kurtyny. Ale Ross na wstępie zachował się tak, że szybko wróciliśmy do wyprostowanej sylwetki.
Oczywiście jego nazwisko pomaga nam teraz. Taki punkt odniesienia w postaci kogoś o uznanej wartości, to dla debiutantów ogromna pomoc przy przebijaniu się w medialnym zgiełku.

Czy Robinson to człowiek, który odcisnął duże piętno na abcdefghijklmnoprstuwxyz? Czy też to tylko takie budowanie mitu, amerykańskiego snu? Jak dotąd jesteście jedynym polskim zespołem, z który nagrywał ten uznany producent

Tak, zdecydowanie był elementem, bez którego ten album nie byłby skończony. Nasza emocjonalno-formalna budowla mogłaby się zawalić gdyby nie on. Zrobił z nami kawał wyjątkowej roboty na ludzkim, emocjonalnym poziomie. Sprawił, że zagraliśmy po wariacku i bardzo energetycznie. Dzięki niemu wszystko jest duże, żywe i nieobliczalne. On jest jak superczuły aparat do wybierania najbardziej intensywnych wersji. W tej kwestii jest niezastąpiony.
Zaproponował też kilka, ale za to decydujących rozwiązań aranżacyjnych, bez których np. zakończenie "jest to A" nie dałoby rady udźwignąć pierwszej części tego kawałka. Również "zza a" i "pstrokąty" byłyby zdecydowanie za słabe na puentę pierwszej części płyty. Rozmach i głębia tego szczęśliwego zakończenia albumu to zdecydowanie zasługa Rossa.
Trzeba dodać, że Steve Evetts, który zmiksował płytę, wykonał również niezwykłą robotę, sprawił, że wszystko ma swoje miejsce i stało się organiczną całością. Efekt był dla nas niezwykłym zaskoczeniem.
Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni.
Muszę tu dodać, że duży wkład w brzmienie "ukrytej piosenki", czyli de facto połowy płyty, miał mój przyjaciel Maciek Miechowicz (gitarzysta Kobonga i Neumy - przyp. autor), z którym zmiksowaliśmy ten tajemniczy utwór.

Teksty tchną wyciąganiem królika z kapelusza. Muzyka daleka jest od radiowego blichtru, ba, nawet od łatwego szufladkowania w obrębie niezależnej sceny. Tworzycie dla jakieś idei?

Chyba nie. Na obecnym etapie jesteśmy antyideowym zespołem, w tej antyideowości może lekko lewicującym.
A czy teksty były wyciągane z kapelusza? Na pewno nie było to dadaistyczne: "wrzuć słowa do kapelusza, potrząśnij i wyciągaj na chybił trafił". To jest bardzo prosty i szczery przekaz, powstały w wyniku rzetelnej poetyckiej roboty, metody. Można nawet powiedzieć, że to precyzyjny opis tego, co się z nami działo, kiedy robiliśmy tę płytę.
Ten jedyny typ precyzji, do której się przyznajemy, łatwo pokazać na przykładzie tytułu abcdefghijklmnoprstuwxyz. Dla nas alfabet to nie tylko zbiór liter, ale również rozpoznawalny kształt. Nie musisz upewniać się, że nie brakuje w nim żadnej literki, żeby wiedzieć co to jest. To coś na granicy języka i symbolu bez znaczenia. Nasza muzyka i teksty to wynik balansowania na tej cienkiej i najwyraźniej iluzorycznej granicy. To przekaz wąski i minimalistyczny. To coś, co powstaje kiedy nie zamierzasz powiedzieć nic szczególnego. Okazuje się, że to też wymaga precyzji.
Więc chyba nie ma co się napinać na nie wiadomo jakie znaczenie tego wszystkiego! Jeśli ono jest, to pojawia się z rozluźnienia na punkcie tej formy, a nie z napinania się na sens. Tu nie ma żadnego muzyczno-poetyckiego misterium.
Powiedziałbym, że to bywa groteskowe, a w miejscach gdzie Adaś śpiewa wyjątkowo histerycznie wręcz zabawne. No tak się wydzierać o niczym?!?
To jest moim zdaniem po prostu zabawne i jest naszą odtrutką na wszystkie te wielkie namaszczenia na i klęczki pod sceną. Na odwieczne misterium podejmowania ważkiego tematu.
Bardzo mnie dziwią te wszystkie brutalne określenia na to co zrobiliśmy z tekstami: „pocięli", "poucinali”. Powyginali, poprzestawiali - tak - z tym się mogę zgodzić. To były zawsze zaokrąglone naturalnym zamachem myślowym ruchy.
Co prawda jest kilka momentów, gdzie kolejność słów jest poprzestawiana lub odwrócona względem swojego, również użytego, pierwowzoru. To są jednak zabiegi stare jak świat i aż dziw, że komuś, kto rzetelnie czyta, nie zapala się światełko. Natomiast ten pierwowzór to zawsze normalna poezja zbudowana z nienormalnych zjawisk poetyckich.
Proszę cię, wybierz momenty, które nie są dla ciebie jasne, a zaraz okaże się, że są jasne i poczciwe jak słońce.

Proszę:
prze po je byt
śmie do tego
a to jest
zapadanie
połapanie na ruchy
mniej od teraz
zaraz
zza

albo to:
kiedy wyjdzie
przeze mnie
rozumienie
yyy yyy
występuje wobec nie na prze
nie występuję
wobec nie na przeciw
brak
nie występuje

No i jaki masz z tym problem? Literki znasz, słowa znasz…

Wiesz, nie do końca znam wszystkie słowa, np. "yyy yyy".

Bardzo ci dziękuję za to stwierdzenie, bo właśnie do mnie dotarło, że "yyy yyy" można potraktować jako słowo-klucz do tej płyty. Nazywam to słowem, bo spośród wszystkiego tego co nazywane jest słowem, to ma dla mnie wyróżniające się znaczenie.
Z tego co wiem, tradycyjnie i po staropolsku, "yyy" mówi się wtedy, gdy się nie wie, co się chce powiedzieć. Ten dźwięk zastępuje ciszę, która na zdrowy rozum powinna w takich chwilach zapadać. Ale człowiek, z niewyjaśnionych przyczyn, zawsze stara się zapełniać to, co mogłoby spokojnie pozostać pustką. Nawet jeśli to co ma do zaoferowanie jest tak głupie jak "yyy". Moim zdaniem jest to co najmniej podejrzane!
To słowo ma odpowiednik chyba we wszystkich językach i pada z ust większości ludzi tego świata na co dzień. Tak naprawdę NAPRAWDĘ cała ta nasza muzyka i wszystkie te wiersze są jednym wielkim "YYY". Fakt, że tu są jakieś słowa, litery, dźwięki, zagrywki i melodie niewiele zmienia. To jest dalej wielkie "y" w różnych odcieniach.
Patrząc z pewnego pułapu, do którego zresztą każdy ma dostęp, wydaje się wielce prawdopodobne, że cała kultura rozumiana jako "człowiek plus jego wytwory" to jedno wielkie "yyy". I przecież nie jest to nowa myśl! Ciekawe tylko (i wielce podejrzane!) dlaczego zawsze było znacznie więcej takich, co do swojego "y" robili minę poważną i namaszczoną?
Niemniej jednak (a może właśnie jednak mniej) w pierwszej zwrotce piosenki "Ugięcie pa" my mówimy "yyy yyy". Pada ono jeszcze raz w drugiej zwrotce, już jako pojedyncze, ale wykrzyczane ze skraju obłędu, potężne i histeryczne "y". Na dodatek zostało ono podkreślone przez Rossa, zresztą bardzo trafnie, choć przecież zupełnie na oślep, dosyć siermiężnym i metalowskim pogłosem, dzięki czemu osiąga niebotyczny wręcz ciężar gatunkowy. Zerka w stronę oklepanej dramaturgii bólu istnienia.
Do tej pory nie wiedziałem dlaczego muzyczno-słowna materia, którą utkaliśmy w tym właśnie miejscu, rozciąga mi się poza granice wytrzymałości. Pęka. Powstaje tam szczelina, przez którą można jednym okiem, na moment, zajrzeć. Zawsze widzę tam siebie, moich przyjaciół z zespołu i nic innego. Ten widok to moje prywatne zejście na ziemię po wielu latach wiary w to, że w muzyce jest jakieś tajemne przejście do innego, magicznego wymiaru. Widocznie takie uświadomienie sobie "y" może mieć moc pozbawiającą złudzeń.

Czuję, że te teksty trącą abstrakcją. Są fajnie ułożone w linijki. Czasem dwu- lub trzywyrazowe sekwencje podnoszą mi z podziwu brew. A co widzę? To samo co bohater "Seksmisji" - ciemność.

Biorąc pod uwagę to, że pierwszym słowem padającym na płycie jest "nic", a ostatnim napisanym, ale nawet nie wypowiedzianym w muzyce, jest "do pustki", robi się jasne, że ta twoja "ciemność" sroce spod ogona nie wypada!
My też widzieliśmy ciemność, szczególnie w pierwszym okresie, kiedy to wszystko powstawało. Choć potocznie "nic", "pustka" i "ciemność" kojarzą się raczej ponuro, to wierz mi, że wpatrywanie się w nie, bycie z nimi i nie zapełnianie ich niczym na siłę, może skończyć się happy endem. Z pustki można czerpać jasność, pogodę ducha i humor. I znowu nie jest to przecież nowa myśl.
To właśnie z pustki wzięło się nasze pełne rozmachu, szczęśliwe zakończenie płyty.
W tym momencie, choć sam byłem prowodyrem tej publicznej autointerpretacji, czuję się niezręcznie pisząc o tym.
Dlatego kończąc myśl: nie jest to planowana, abstrakcyjna metafora niczego. Nie ma tu żadnego ukrytego przez nas znaczenia. To jest dokładnie to, co czytasz. Prosty i szczery przekaz. To jest to, co napatoczyło się pod pióro Adasia, w takiej formie, w jakiej się napatoczyło. I nie miało to nic wspólnego z zabawą słowem. Nikt się tu niczym nie bawił. Te słowa zostały potraktowane z powagą i szacunkiem, przez sam fakt, że się pojawiły. Taki elementarny i bezwarunkowy szacunek dla bytu, w jakiejkolwiek formie by się nie zamanifestował.

Czy w związku z tym pytanie o interpretację tych tekstów lub jej brak będzie tu na miejscu?

Clint Eastwood twierdzi, że "z interpretacją jest jak z dupą - każdy ma swoją". Nasz przekaz wydaje się być środowiskiem, w którym to stwierdzenie jest jak prawda objawiona, więc będę mówił za siebie.
Nie wiem co to wszystko znaczy, i nie wiem skąd miałoby czerpać znaczenie, bo wydaje mi się, że rękami i nogami broniliśmy się przed treścią. Chyba w związku z tym, czuję się jedynie kontekstem dla tych słów i tej muzyki. Jako kontekst nie jestem stały, bo każdego dnia jestem trochę inny. Najczęściej jest to dla mnie zabawne samo przez się. W momentach kiedy dopada mnie narcyzm, po prostu podoba mi się, jak to wszystko do siebie pasuje. Natomiast kiedy mam bardziej dramatyczny nastrój, brzmi to jak krzyk bezradności wobec faktu istnienia.
Zawsze wydawało mi się, że każdy ma takie chwile, kiedy nie wie, co oznacza fakt, że istnieje. Ostatnio zauważyłem, że to głębokie "nie wiem" nie rezonuje już u mnie, jak kiedyś, z logiką i odrzuca moją potrzebę sensu.
Wiersze Adama przelatują bez punktów zaczepienia przez mój rozum – tak, jak dziewczynka-myszka i jej przyjaciele z okładki lecą przez pokój ze ścianami - i docierają do tego samego, niezidentyfikowanego miejsca, gdzie czuję to swoje głębokie "nie wiem". Robią tam coś takiego, co działa na mnie zazwyczaj kojąco i rozluźniająco. Czuję się z tym swojsko i bezpiecznie.
W tym życiu w poniewierce szanuje się rzeczy przynoszące wytchnienie. W moim przypadku wiersze Adama mają pod tym względem bardzo praktyczne zastosowanie. Tak odbieram ich sens. To jest właśnie moja interpretacja.

Wydaje mi się, że głośność wokalu odgrywa tu niebagatelną rolę. Gdyby tych tekstów nie było wydrukowanych w książeczce do płyty, to pewnie niejeden słuchacz wgryzałby się w głośnik, aby rozszyfrować słowa.

Głos i jego głośność to kolejna, istotna kwestia, którą poruszasz. Jak wiesz, my nałogowo stosujemy polirytmię, czyli zjawisko muzyczne, dzięki któremu nieprzewidywalność dramaturgii oraz gęstość rytmiczna utworów wzrastają wielokrotnie a punkty odniesienia dla poszczególnych partii stają się umowne. Jeśli dodasz do tego przesterowane gitary, pełne pasmo, wysoką dynamikę i szybkie tempa to zacznie się to zlewać w ścianę dźwięku o skomplikowanej i głębokiej strukturze. To wszystko jest oczywiście tylko namiastką, złudzeniem "wielkiej polirytmii istnienia". Niemniej jednak jako forma muzyczna wydaje się działać na nas i słuchaczy w podobny sposób.
Wypisuję tu te wszystkie rzeczy o symbolach bez znaczenia, braku treści i programowym braku koncepcji, a właśnie proporcję głośności głosu do muzyki można potraktować jako wyjątek od tych samozwańczych reguł. To najprawdopodobniej jedyna, świadomie zaplanowana przez nas metafora, w której głos symbolizuje język a muzyka rzeczywistość. To metafora prób człowieka aby za pomocą słów opisać siebie i świat. Nadać im znaczenie.
Z tego co słyszę na płycie, my odbieramy rzeczywistość jako coś tak gęstego i tak bardzo przesyconego dynamiczną formą, że nadawanie jej treści, za pomocą czegoś tak ulotnego, ubogiego i statycznego jak słowa, kończy się widokiem strzępów znaczeń pływających po mieniącym się wszystkimi możliwymi odcieniami, jakościami i strukturami oceanie możliwości.
Dla nas jednak, obraz tej, jak ją nazywamy, "klęski krzyku o niewypowiadalnym" ma w sobie coś pięknego i wzruszającego.

Czy zatem istnieją takie typowe interpretacje tych tekstów?

Mogę się mylić, ale nie szukałbym cząstkowych interpretacji poszczególnych utworów, czy poszczególnych fragmentów. One wywołują tylko jakieś niejasne obrazy, które dopiero po połączeniu tworzą wyraźniejszą całość.
Słuchając opinii ludzi i czytając recenzje, zauważyłem, że przyjęcie właśnie takiej szerszej i pozamuzycznej perspektywy ustawia rozsądną optykę na całość. Wtedy można tu szukać bardziej klasycznych metafor - jak choćby ta z proporcją wokalu do muzyki w miksie - i interpretować je w typowy sposób. Sądzę jednak, że takich metafor jest niewiele. Są one oczywiste i odnoszą się do bardzo ogólnych zjawisk występujących na przecięciu sfer języka, kultury, pustki, bytu, poznania.
Przytoczone przeze mnie, przy okazji pierwszego pytania, interpretacje naszych znajomych są właśnie przykładami takiego rozsądniejszego spojrzenia spoza muzycznego pułapu. Ustawiają one akt zmiany nazwy jako Treść, a muzykę, słowa, okładkę, nazwę zespołu i tytuł płyty jako Formę. Z takiego porządku, łatwo wyciągnąć proste wnioski.
Niestety dla większości recenzentów muzycznych, zafiksowanych na klasycznym wymiarze płyt, taki punkt widzenia wydaje się być niedostępny. W związku z tym, że umyka im cały konkret, czyli performatywny ładunek, wynikający ze zmiany nazwy, czują się zdezorientowani, "coś im tu nie gra" i choć piszą bardzo pochwalne recenzje, to nie są one trafione. Spowija je pajęczyna domysłów i trafiają obok zjawiska, które chcą opisać.
Wydaje mi się, że nie jest wygórowanym życzeniem wobec recenzentów, aby treść komunikatu została dostrzeżona i nie pomylona z formą.

Atakujecie najpierw znienacka serią z alfabetu, przechodzicie potem na gitarowo-perkusyjny kurs, by całkowicie odlecieć w kończących "pstrokątach". Pozornie album wydaje się być zlepkiem wszystkiego, co wpadło podczas sesji na twardy dysk. Z każdym kolejnym przesłuchaniem można z tego czerpać sporo radochy, wbijając się w te dźwięki raz za razem. Wydaje mi się, że twórczość Semantik Punk jest rodzajem pewnej gry ze słuchaczem? Albo on rzuca kostką, albo zespół chowa pionki.

Nie ma żadnego ataku, żadnej gry, żadnej kostki i pionków. Wszelka gra z odbiorcą to dla mnie nic więcej, jak przejaw omnipotentnych skłonności artystów. Odbieram to jako nudny relikt poprzednich epok i dziwi mnie, że jeszcze komuś chce się bawić w chowanego. Przez takie właśnie gry utrwala się spora część tego zabobonu, o którym już wcześniej wspominałem: że niby twórca, przez fakt, iż to on stworzył, wie więcej o dziele niż odbiorca… i chyba tylko krytycy zdają się bywać odporni na ten czar. (śmiech)
Odczuwam to jako zbędny podział, a jego wynik to przewidywalność i nuda, która jest dla mnie czymś dojmująco przykrym.
Nie szalałbym też ze stwierdzeniami typu "co wpadło podczas sesji na twardy dysk". Myśmy robili ten album nieprzyzwoicie długo. Na swoje usprawiedliwienie mamy tylko to, że dość trudno jest się oprzeć tej narcystycznej pokusie mnożenia siebie, czyli realizowania swoich pomysłów oraz wizji i zamiast tego poddać się radykalnej redukcji siebie w procesie "tworzenia". Dzięki temu, że udało nam się zachować taki pęd redukcji przez cały czas powstawania tego albumu, możemy powiedzieć coś w stylu: "tacy jesteśmy, kiedy nie tworzymy" zamiast "my to stworzyliśmy". Tak więc wszystkie "zrobiliśmy" , "pisaliśmy", "wymyśliliśmy", "tworzyliśmy" , które padły w tym i innych wywiadach, proszę traktować umownie. My czujemy się bardzo niezręcznie, kiedy nazywa się nas "artystami" czy "twórcami" i nie mamy nic przeciwko temu, aby być poza tym gronem, jak również nie mamy nic przeciwko temu gronu!
Tym milszym zaskoczeniem jest dla nas fakt, że coś co zostało zrobione w trybie antykonceptualnym, intuicyjnym, odartym z wizji, pomysłów, intencji i wszystkiego, co mogłoby się kojarzyć z "pisaniem na temat" czy "grą z odbiorcą", jest odbierane jako koncept i w związku z tym stało się koncept albumem. To jedno z wielu tych "odwróceń kota ogonem", które zdają się być dominującą cechą odbioru naszego komunikatu. Kolejnym, zakrawającym wręcz na ironię losu, jest to, że nas, słabo wykształconych leserów, piewców praktyki o chłopskiej wręcz nieufności w stosunku do wszystkiego co pachnie intelektualizmem, posądza się wręcz o przeintelektualizowanie. Zarzuty o niełatwe słowa i filozofowanie prosimy kierować nie do nas, tylko do twórców słów i dyskursów, które opisują to, co zrobiliśmy. Te dziwne terminy to nie nasza wina! Myśmy robili a nie wymyślali, a raczej pozwalali, żeby się stało.
Dla nas to tylko kolejny znak na to, że człowiek za pomocą języka potrafi wpakować się w przedziwne nieporozumienie z rzeczywistością. Zupełnie tak, jak moja serdeczna przyjaciółka, która (co prawda w miłosnym amoku), na moich oczach, odczytała SMS o treści "tak" jako "nie".
I znów przychodzi mi do głowy stare taoistyczne przysłowie, że jeśli doprowadzisz coś do ekstremy, to przekształci się to w swoje przeciwieństwo. Nam więc najwyraźniej redukcja wszystkiego, co jest konceptualne zrodziła wyjątkowo spójny koncept album. Z taką jednak miłą niespodzianką, że jako coś, co nie zostało przez nas "wymyślone i stworzone", zaskakuje nas nie mniej niż słuchaczy…

Recenzenci głowią się nad zaszufladkowaniem muzyki Semantik Punk. Tymczasem mnie interesuje to, co dzieje się przed. Jak przebiega komponowanie tych połamanych form? Co pojawia się najpierw: tekst czy muzyka? Wreszcie, jak scalić te wszystkie pomysły w ostateczną formę?

Początek, środek i koniec tego procesu najbardziej warunkują zjawiska pozamuzyczne. Relacja, którą mamy wewnątrz zespołu. To jak ze sobą rozmawiamy oraz to, co się z nami dzieje. Równolegle dzieje się wszystko na raz. Są hektogodziny rzemieślniczej i nudnej pracy nad formą, czyli odzieranie jej ze wszystkiego, co kojarzy się nam z projektowaniem siebie, wymyślaniem, tworzeniem. Dbamy przy tym, aby pozostał w niej element piosenkowy, taneczny, czyli dramaturgiczny szkielet w fazie zaniku, na którym mimo wszystko się to trzyma. Wtedy pojawiają się wiersze. Pojawiają w kontekście utworu, bo bywa, że to słowa pisane niezależnie. Jak już wyjdzie z tego coś, co można nazwać muzyką, z reguły powtarzamy to do momentu, aż organicznie poczujemy, że granie tego jest naturalne. Zasada muzyczna jest chyba jedna: żeby nie wiem jak dziwne formy nam wychodziły, musi być w tym piosenkowy swing i element taneczny. Wszyscy jesteśmy wielkimi sympatykami piosenek, a Adaś i Piotrek to niezwykli wprost tancerze.
Wychodzą z tego zwykłe piosenki zbudowane z nietypowych zjawisk muzycznych. I to najwyraźniej właśnie ta piosenkowa jakość, ta znana i lubiana dramaturgia, którą chyba wszyscy mają wbitą w serca, sprawia, że choć umysł jest zdezorientowany nieprzewidywalną formą, to intuicja odbiera te utwory jako ład, coś co jest całością, czymś znajomym.

Mnogość zagrywek i stopień ich natężenia oraz charakter, z jakim to wszystko ulega ułożeniu w słuchalne struktury, wprawiają mnie w podziw. Jak filtrowane są pomysły? Jak "ogarniacie" tą soniczną materię?

Filtrowanie i odrzucanie to nasze kluczowe procesy. W tej kwestii jesteśmy zawsze dość radykalni. Trzymamy się zasady, w myśl której, jeśli cokolwiek nad czym siedzimy, wydaje się nam "nie nasze", czyli podobne do czegoś, co kiedyś już zrobiliśmy lub zrobił ktoś inny, to wtedy odpada.
Pomysły, które zostały rozpoznane jako "nasze" cechuje z reguły to, że mają z muzyką niewiele wspólnego i chyba dzięki temu jest bardzo wiele możliwość realizowania ich w postaci muzyki. Na punkcie tych właśnie pomysłów, obserwujemy również u siebie coś co wcześniej, przy okazji słów, nazwałem bezwarunkowym szacunkiem dla bytu.
Piszesz o mnogości zagrywek, ale w istocie cała płyta zrobiona jest na dosłownie kilku takich "naszych" pomysłach. Jeden z nich jest wyjęty żywcem z naszej starej płyty i załatwił nam dwa utwory. Na drugim, zbudowane są kolejne dwie i pół piosenki. "Trzepak drapak" to właściwie dwa pomysły, "Ugięcie pa" - jeden. "Jest to A" - jeden… Tak więc jesteśmy pod tym względem bardzo oszczędni, i często stosujemy wręcz dumpster diving i recycling pomysłów. To kolejna płaszczyzna, na której realizuje się nasza potrzeba redukcji siebie.
Na koniec, każdy z nas musi się czuć bardzo swojsko z partiami granymi przez całą resztę. Dotyczy to również tekstów. Każdy z nas ma wgląd we wszystkie sfery, we wszystkie instrumenty i słowa. Nie ma tak, że ja mam więcej do powiedzenia w kwestii gitar, a Karol odnośnie partii perkusji, itd. Tak więc kluczem jest tu otwartość i chęć kompromisu na bardzo głębokim poziomie.
Natomiast "ogarnianie" następuje w tym rzemieślniczym trybie, o którym już wspomniałem. Po prostu powtarzamy do momentu, kiedy nie trzeba już liczyć, skupiać się i gra się na czysto muzycznych zasadach, "na serce" - tak to nazywamy.

Moja Adrenalina grała trochę koncertów. Ładnych kilka lat temu choćby w towarzystwie Neumy. Czy Semantik Punk zamierza zjechać trochę świata, aby posiać trochę alfabetowego ziarna wśród spragnionych hałaśliwej strawy?

Chyba raczej wypleniać alfabet w jego utartej formie oraz puszczać tych spragnionych i głodnych misterium godnego sztuki przez wielkie "S", nieco zawiedzionych.
Ale tak, plany są. Wiosna, lato, festiwale i klubowe koncerty.

Wyobrażam sobie, że za jakieś siedem lat wpadnie mi w ręce płyta nowego zespołu, w starym składzie, a muzyka znowu nagnie trochę rzeczywistości. Jesteście gotowi na nowy szyld, nowe spojrzenie, by ponownie zrealizować starą receptę na muzycznej scenie? Spoglądasz w przyszłość, czy wolisz wracać do przeszłości?

W kwestiach, jak to się mówi artystycznych, jesteśmy raczej zafiksowani na tu i teraz. Na razie sami nie wiemy do końca, co się właściwie stało i dopiero dzięki otwartym ludziom, takim jak ty, czy grono naszych przyjaciół, ich pytaniom i opiniom, nazywamy to, rozwiązujemy tę poniekąd zagadkę. Wiele głosów naprawdę nas bardzo zaskoczyło i nie dla tego, żeby były dobre lub złe. Osobiście chwilowo najbardziej zaskoczony jestem poststrukturalizmem, o którym w kontekście niektórych aspektów naszej płyty słyszę od wielu osób, zwłaszcza tych staranniej wykształconych, które znając skalę naszej ignorancji, dziwią się, skąd wzięła się u nas tak spójna i współczesna wizja rzeczywistości. Z tej okazji, dostałem nawet "Słowa i rzeczy" Michela Foucaulta. Książka wydaje się napisana przez artystę a nie naukowca i chyba dlatego czytanie jej jest niezwykle przyjemne i choć erudycja autora bywa brutalna, to fakt, że mam to już jakby we krwi i dopiero o tym czytam, działa łagodząco.
Zastanawiający jest fakt, że coś co my niechcący zrealizowaliśmy w praktyce, coś co jest teorią od lat 60-tych, dalej tą teorią, na masową skalę, pozostaje. Mam tu na myśli również krytykę i jej styl. Myślę, że już na tym etapie, można wyciągnąć z tego wszystkiego dosyć optymistyczne wnioski, dla wszystkich tych, co się parają twórczością, a nie mieli okazji lub nie chce im się, tak jak nam, być wykształconymi i na czasie z teoriami.
Tak czy owak, nasza bliższa przyszłość przebiegnie pod znakiem grania tej muzyki na żywo. Nie wiemy jeszcze, jaką formę sceniczną przyjmie to wszystko i tu jest właśnie pole dla jakiejś nowej "twórczości", ale pewnie jak zwykle wydarzy się to spontanicznie. Innych planów nie ma i chyba nie będzie!

[Marc!n Ratyński]