Jak nazywałby się Wołów, gdyby leżał w Stanach Zjednoczonych? Buffalo Hill? Buffalo Valley? Na szerokości geograficznej Wołowa co prawda w Ameryce mamy Kanadę, ale Peter John Birch, znaczy się Piotr Brzeziński, chyba takimi szczegółami się nie przejmuje i aż jestem zdziwiony, że nazwy rodzinnej miejscowości nie dopasował do konwencji. Na swej drugiej płycie zdaje się przecież amerykanofilem pełną gębą i na przestrzeni dwóch utworów przeskakuje nawet z Kentucky na Alaskę, co wracając nad Wisłę daje folklor, powiedzmy, słupsko-podhalański. Wrażenie swoistej cepeliady jest zresztą obecne na całej płycie. Jest to cepeliada dość szczególna, bo Birch, znaczy się Brzeziński, swoje piosenki wystylizowane na amerykański folk czy country składa nie tyle z elementów muzyki źródłowej, co z ich najbardziej powierzchownych wyznaczników, upupionej, popkulturowej nadbudowy. Epatuje przymilającymi się do słuchacza melodiami, nadętą wokalną manierą, przezroczystymi chwytami aranżacyjnymi, których można byłoby mieć dość przed końcem płyty nawet gdyby ubiegła dekada nie przyniosła za oceanem quasi-folkowego revivalu. Taki to jest proszę państwa dziki zachód, jak w Winnetou nakręconym w Jugosławii. Może za komuny tego typu ersatze dla ubogich miały jeszcze sens, ale w XXI wieku są zbędne jak Polo Cockta. Muzyka anglosaska jest uniwersalnym punktem odniesienia, wiadomo, ale granica między fascynacją a (nachalną) stylizacją, która moim zdaniem nie jest szczególnie cienka, na tej płycie została przekroczona, podobnie jak też następna – żenady.
[Piotr Lewandowski]